niedziela, 20 września 2015

The Dead Weather - Sea of Cowards (2010) - recenzja płyty

Co by tu napisać o The Dead Weather, żeby nie wyjść na podnieconego nastolatka, który kupił sobie  upragniony winyl? Kapela urywa jaja! W 2010 rok Jack White mógł powiedzieć, że The White Stripes jest jego projektem pobocznym, bo to co muzycznie "powyczyniał" na „Sea of cowards” zasługuje na wyróżnienie. Ta muzyka powoli dojrzewa w człowieku, w środku. White powiedział o brzmieniu The Dead Weather, że jest to  „gothic blues”. Trafnie! Charakterystycznie nastrojone gitary (dużo różnych przesterów), ciekawe podziały, pauzy, mroczny klimat zakłócany raz po raz jazgotem i wyśmienitym partiami wokalnymi. 

The Dead Weather - Sea of Cowards
The Dead Weather - Sea of Cowards

Największe wrażenie robi na mnie właśnie ta pierwsza część płyty: "Blue blood blues" – napędza wyraźny rytm perkusji czy "Hustle and Cuss" – przyciąga ciekawym chwytliwym basem (pamiętacie jeszcze utwór "60 Feet Tall?"), partią Hammondów, no i ten riff! A przy okazji Alison wspina się na wokalne wzgórze. "The Difference Between Us" – sporo efektów i elektroniki, psychodeliczna wycieczka."I`m Mad" – skandowanie tytułu utworu kończy krótka fraza śmiechu „ha ha”. Alison Mosshart jest tu  zadziorna, seksowna i nieokiełznana. Jack Lawrence i Dean Fertita idealnie dopełniają muzyczną układankę. „Sea of cowards” to kontynuacja, jazda właściwą drogą, jazda bez trzymanki z seksualnym dreszczykiem, błyskotliwa, zachęcają,  i… szybka. Nagle orientujesz się, że ta frapująca płyta dobiega do końca, ale ty nie chcesz się zatrzymać. Wciskasz replay i jedziesz dalej. 

To jest oldschool. To jest świetnie dopracowana produkcja. Jedna z najciekawszych płyt roku 2010.              

czwartek, 10 września 2015

Slayer - Repentless (2015) - recenzja płyty

Albumów Slayera nie należy słuchać w samochodzie, bo można spowodować niezła kraksę. Albumów Slayera nie powinno się puszczać ukochanej, no chyba że takiej naszpikowanej kolczykami i tatuażami. Wreszcie albumów Slayera nie wypada się oceniać, bo Slayer to nie muzyka, tylko religia. Kropka.

Nie będzie to typowa recenzja płyty, bo do Slayera nie należy tak podchodzić. Ten tekst jest tylko zachętą dla fanów, bo pozostali i tak nie ogarną... Thrash metal znaczy szybko i do przodu. Na "Repentless" tak właśnie jest. 

Slayer - Repentless
Okładka płyty Slayer - Repentless (2015)

Dobre riffy, agresywny śpiew i dynamiczna sekcja rytmiczna niosą nas przez cały album. Od początku do końca jest podobnie, czyli ostro, bez brania jeńców. Płytę napisali Kerry King i Paul Bostaph. Partie perkusyjne brzmią tak doskonale, że już chyba nikt nie pamięta, że kiedyś w Slayerze bębnił niejaki Dave Lombardo. A jak są takie osoby, to na pewno entuzjastycznie przyjmą wyczyny obecnego pałkera. Tu należy zwrócić uwagę na numer "Chasing Death", gdzie Paul naprawdę popracował na bębnach. Mało? "When the stillness comes" - mroczny i powolny jak czołg rozjeżdżający wszystko, co napotka na drodze. Chętnie będę niego wracał. W kółko!

Świetnie do kapeli wprowadził się Gary Holt, który zastąpił nieodżałowanego Jeffa Hannemana. Mnogość riffów koi uszy słuchacza. Obie gitary współpracują ze sobą wzorcowo, choć gdzieś w powietrzu unosi się duch zmarłego gitarzysty.

Szybki rzut oka na moje statystyki: najczęściej słuchanymi numerami są "Season in the Abyss" oraz "South of Heaven". Nie jest to może specjalnie oryginalne, ale ujawnia tendencję słuchacza. Klasyczne numery wchodzą najmocniej. Czy na nowym albumie są kawałki o takim potencjale? Na pewno. Weźmy taki "Cast the First Stone" - niczego mu nie brakuje, żeby skraść moje serce. Ma w sobie epickie intro zwiastujące zagładę. Potem już standardowo: riff, refren, przejście i oczywiście solówka gitarowa. Stary dobry thrash.
Bardzo lubię motoryczny i prosty "Implode". Ten utwór od razu utwierdził mnie w przekonaniu, że album "Repentless" był potrzebny. Nie tylko po to aby poskakać i potrzepać głową, ale również by przekonać wszystkich, że rozwiązanie grupy byłoby głupim pomysłem. Slayer jest nieśmiertelny.

Lista utworów:
1. "Delusions of Saviour" 
2. "Repentless"
3. "Take Control" 
4. "Vices" 
5. "Cast the First Stone" 
6. "When the Stillness Comes" 
7. "Chasing Death" 
8. "Implode" 
9. "Piano Wire" 
10. "Atrocity Vendor"
11. "You Against You"
12.  "Pride in Prejudice"

niedziela, 6 września 2015

Dina Santorelli - DAFT PUNK. Podróż do wnętrza piramidy (recenzja książki)

Lubię biografie obfite w fakty, wyciskające z życiorysów artystów każdą kroplę. Po takich tekstach czujemy się jak po odbyciu podróży do wnętrza umysłów ludzi, którzy nas inspirują, fascynują czy nawet budzą obsesję. Nie wszystkie książki o muzyce takie są. Może i dobrze. Może i źle.

Dina Santorelli - DAFT PUNK. Podróż do wnętrza piramidy
Okładka książki
Książka Diny Santorelli kusi kolorową twardą okładką i świetną szatą graficzną. Pod tym względem możemy poczuć się rozpieszczeni. Zdjęcia syntezatorów, fotografie lśniących kostiumów robotów, czyli znaku rozpoznawczego Daft Punk, sycą oczy. Jednak dobór ten nie zawiera zbyt wielu zdjęć duetu Thomass Bangalter i Guy-Manuel de Hom-Christo. Brakuje fotografii, na których występują oni bez przebrań.

Autorka zadbała o kontekst muzyczny i kulturowy. Opisuje artystów i nurty muzyczne, dociera do inspiracji (jak klasyka kina). Udaje jej się w dość nieszablonowy sposób opowiedzieć o niuansach duetu Daft Punk. Bardzo mnie cieszy fakt, iż Santorelli sporo miejsca poświęciła ostatniej płycie (wydanej w 2013 „Random Access Memories”) i w zasadzie na tym moje komplementy się kończą. W książce znalazło się mnóstwo zbędnych elementów tak jak ramka przedstawiająca Robina Thicke czy niektóre ramki powtarzające główny tekst. Brakuje wywiadów z zespołem. Po przeczytaniu biografii miałem wrażenie, że niektóre fragmenty były oparte na wiedzy z Internetu, a nie na faktach uzyskanych bezpośrednio u źródła. Rozczarowująca jest także korekta (sporo literówek jak ta w dacie powstania zespołu The Strokes). Warto byłoby przy ewentualnych wznowieniach zadbać o ten aspekt.

Na szczęście w książce sporo miejsca poświęcone zostało kolejnym albumom i procesowi twórczemu z nimi związanemu. Gdybym jednak miał wybrać propozycję dla kogoś, kto dobrze zna dyskografię i życiorysy zespołu, raczej nie wybrałbym tej publikacji. Dla innych będzie to na pewno lektura frapująca.

czwartek, 3 września 2015

Gorące premiery jesieni 2015...

…czyli płyty, na które najbardziej czekam.

Tak się złożyło, że lato mamy gorące, a o jesieni nie powinno się jeszcze wspominać. Nie każdy lubi. Nie każdy chce. A muzycznie będzie się sporo działo. Fanom mocnego grania i tym, co wolą lżejsze brzmienia wrzesień na pewno będzie się dobrze kojarzyć.

Slayer „Repentless”
W obozie thrash metalowej legendy ze Stanów sporo się działo. Śmierć gitarzysty Jeffa Hannemana, zmiana wytwórni płytowej, to rzeczy o których pisałem na początku roku. Teraz już mamy pewność, że 11 album powstał i pojawi się w sprzedaży 11 września. Płyta będzie zawierać  12 numerów, natomiast na drugim wiośle zadomowił się Gary Holt (Exodus). Czego możemy oczekiwać? Mocnego i mrocznego materiału w sprawdzonej thrashowej formule (niech dobrą zachętą będą wypuszczone na przestrzeni ostatniego roku kawałki: „When the Stillness Comes” oraz „Implode”).

Beirut „No no no”
Przez długi czas sporo słuchałem nagrań projektu Zacha Condona. Beirut jako formacja sięgająca po folk z Bałkanów oraz wiele brzmień z całego świata od początku wydawał się bardzo intrygujący. Teraz artysta zabierze nas w kolejne muzyczne podróże (Gibraltar). Oglądając jednak klip do „No no no” szybko zorientujemy się, że Beirut też potrafi mieć dystans do swojej twórczości. Premiera albumu 11 września.  



The Dead Weather „Dodge and Burn”
Oj, ostrzą sobie ząbki miłośnicy garażowego rocka. Wkrótce ich święto - formacja The Dead Weather szykuje na 25 września krążek zatytułowany "Dodge and Burn". Już na podstawie singli daje się wyczuć, że Jack White, Alison Mosshart, Dean Fertita i Jack Lawrence zamierzają odpalić bombę. Supergrupa  wraca na scenę muzyczną z nowym albumem , który jest trzecim dziełem w dyskografii zespołu (wydanym 5 lat po świetnym „Sea of Cowards”). Czy i tym razem nasze serca zapłoną?

Eagles of Death Metal - Zipper Down
Okładka płyty Eagles of Death Metal - Zipper Down


Eagles of Death Metal „Zipper Down”
Jessie Hughes i Josh Homme spotykają się po raz czwarty. Jak na razie mogliśmy usłyszeć singiel „Complexity”, który już został wydany wcześniej na solowym albumie Jessiego pt.  "Honkey Kong" (artysta występuję tam pod pseudonimem Boots Electric). Czego się możemy spodziewać? Prostego garażowego rocka z wielkim jajem. Jeśli wierzyć słowom Hughesa, to nowy LP jest „jak Antonio Banderas w Wywiadzie z wampirem spotykający Toma Cruise`a”*. Zatem bądźcie czujni!






*  www.nme.com/ [dostęp 24.08.2015, 19:35].