poniedziałek, 22 czerwca 2015

Lindemann - Skills in Pills (2015) - recenzja płyty

Geneza powstania projektu Lindemann przedstawiona na fanpage`u zespołu wydaje się bardzo autentyczna i osobliwa. Jest rok 2000. Zespół Rammstein przebywa w Szwecji, gdzie miksuje swój trzeci album zatytułowany „Mutter”. Październikowe noce w Sztokholmie nie bywają za ciepłe, stąd też wokalista i klawiszowiec postanawiają się wybrać wraz z kilkoma dziewczynami do motocyklowej knajpy. Trafiają tam na byłego chłopaka jednej z niewiast oraz całkiem silną ekipę jego znajomych. Przed solidnym laniem ratuje ich Peter Tägtgren. Od tego momentu Till I Peter stają się przyjaciółmi. I tak po paru wspólnych popijawach i wygłupach w ich umysłach rodzi się pomysł wspólnej kolaboracji muzycznej.

"Skills in Pills” zbliża się w atmosferze tajemniczości. Till Lindemann (Rammstein) oraz Peter Tägtgren (Hypocrisy, Pain) powoli odsłaniają warstwy chroniące ich dzieło przed światem. Warstwy dość intrygujące. Ciekawie zaczyna się robić już po opublikowaniu teledysku do „Praise abort”. Dzieło kontrowersyjne, groteskowe a momentami obrzydliwe, a zarazem mocno angażujące widza. Tak jak wszystkie teledyski Rammsteina, które mogą być lepsze lub gorsze, ale zawsze zawierają wyrazisty pomysł. Opakowanie wydaje się zatem bardzo przyzwoite. Co zatem ze środkiem?

Lindemann - Skills in Pills
Okładka płyty Lindemann - Skills in Pills


Nikogo nie zdziwi jak powiem, że album Lindemanna to kawałek plasteliny, w którym siedzi trochę Rammsteina i reszta materii będąca fuzją projektów Tägtgrena. Till po raz pierwszy podejmuje też próbę zaśpiewania na całej płycie po angielsku. Jak mu to wychodzi? No cóż, mimo szczerych chęci da się odczuć tę specyficzną „twardą” niemiecką dykcję, która od lat stanowi atut twórczości jego rodzimego zespołu (a także swoisty manifest anty-amerykanizacji grupy).

Jest zatem na „Skill in Pills” dziesięć mrocznych kompozycji, które doprawione są humorem, prowokatorskim duchem Marilyna Mansona i wymienionym już wcześniej miksem dwóch muzycznych światów. Swoją drogą trudno oczekiwać, żeby Lindemann i Tägtgren nagle zaczęli tworzyć chrześcijański gangsta rap. 

W warstwie tekstowej album prezentuje się jako prześmiewczy i wzbudzający skrajne emocje. Kobieta z fujarą (nie chodzi o instrument, przynajmniej nie taki…), złoty deszcz i pochwała aborcji na pewno nie przypadną do gustu niektórym żarliwie wierzącym w Boga. Jednak te perwersje i kontrowersje nie odbiegają zbyt mocno od konwencji jakiej się można było spodziewać.

Lindemann - Skills in Pills
fot. materiał promocyjne Lindemann

Muzycznie całość skleja Peter. Rockowe brzmienie przepycha się z industrialem i elektroniką. I tu jestem najbardziej zawiedziony, bo jeśli sfera wizualna i cały koncept sprawiają naprawdę niezłe wrażenie, to kompozycje na płycie są dobre i tylko dobre. Żadnych orgazmatycznych „och” i „ach” nie wykrzykiwałem po pierwszym, ani po drugim odsłuchu. Rammstein bis. Najlepsze odczucia towarzyszyły mi podczas odtwarzania „Praise abort”, czyli ulubionego numeru z płyty. Świetny patetyczny refren (coś doskonale znane z płyt Rammsteina) i solidna zwrotka robią naprawdę porządną robotę. Słuchaczom powinien także przypaść do gustu szybki industrialny tytułowy "Skills in Pills" i przyprawiony klawiszami "Fish On". Ostatecznie dorzucić można jeszcze do tego prześmiewczego "Cowboya".

Ten album trzyma poziom, ale oczekiwałem czegoś bardziej zróżnicowanego, muzycznego nokautu. A tak jest kilka klapsów w tyłek i tyle. Dla miłośników duetu Peter-Till "Skills in Pills" wydarzenie muzyczne, dla mnie kolejny solowy projekt zacnych artystów. Ale i tak sprawdźcie!

środa, 17 czerwca 2015

Co mnie tam ciągnie?

Niejednokrotnie zadawałem sobie pytanie - po co człowiek chodzi na te wszystkie koncerty? Żeby zobaczyć gwiazdy, nabijać statystyki, stracić słuch a może przebywać w towarzystwie spoconych ludzi? Odpowiedź jest zgoła odmienna, bo oczywiście taka być musi.

Crowd
[źródło: www.freeimages.com]

Podstawą jest muzyka i możliwość sprawdzenia na żywo materiału z płyt. Często koncerty wyciągają z brzmienia kapel to, co najlepsze. Czasami przyzwoite kompozycje rozbudowane nowym instrumentariów zyskują całkiem sporo. To jednak nie wszystko. Ważne jest też współuczestnictwo w wydarzeniu, bycie częścią zbiorowości (wspólna identyfikacja). Szczególnie dobrze to widać podczas różnych koncertowych zabaw, podczas których całkiem obcy sobie ludzie, stają się sojusznikami/braćmi. 

O tym jakim świetnym uczuciem jest bycie na koncercie nie muszę pisać, zrobili to przede mną inni. Lepiej uczynił to Milan Kundera. Wystarczy też przeczytać pełne ekscytacji relacje z festiwali. Pełno w nich prób ujęcia tego fenomenu zbiorowego słuchania muzyki. Chciałbym wspomnieć tylko o jednym aspekcie zagadnienia. Jest nim ekscytacja, która towarzyszy oczekiwaniu na wejście zespołu/artysty na scenę. Ciekawość, podniecenie, euforia przeplatają się z niecierpliwością czy nawet irytacją. Bywa i tak, że niektórzy "pękają" i chcą zwrot biletów, jeśli nastąpi opóźnienie występu, a przecież muzycy czasami lubią przeciągać moment wyjścia budując w ten sposób napięcie.

Im jestem starszy, tym intensywniej wczuwam się w atmosferę panującą na koncertach. Wszelkie blokady tracą na znaczeniu. Liczy się dobra muzyka, zabawa (czasami szalona) i wspólne przeżywanie czegoś nieuchwytnego. Ostatnio nawet brałem udział w ostrym pogo i młynie.


Zero Stresu blog muzyczny
[źródło: www.freeimages.com]

Kiedyś mój znajomy powiedział, że chodzenie na koncerty, to rodzaj hołdu dla artystów. Miał rację, ale obecność w takich miejscach jest również hołdem artystów dla nas.  

Gramy na tym samym wózku. Podążamy w jedną stronę. Naczynia połączone. Właśnie w tym sedno. Ty i ja to jedno. My, wy, oni, one. Naczynia połączone.
[Łąki Łan - Lovelock]

niedziela, 14 czerwca 2015

The Chemical Brothers, Papa Roach, Hey (12.06.2015, Orange Warsaw Festival, Warszawa) - relacja z koncertu


Orange Warsaw Festival (dzień pierwszy)

Kontekst
Od lat do kolekcji festiwali brakowało mi tylko tego warszawskiego. Ubiegłoroczna edycja była świetna i mogłem tylko żałować, że nie miałem okazji się wybrać. W tym roku zostałem jednak namówiony na kupno biletu. Cel był jeden: The Chemical Brothers. Orange Warsaw Festival kończył mój czerwcowy maraton koncertowy: Limp Bizkit, Gojira/Slipknot/Godsmack.

Orange Warsaw Festival 2015
#OWF2015

Logistyka
Do Warszawy przyjechałem wygodnym, klimatyzowanym Pendolino. Niespełna trzy godziny podróży przebiegły szybko i bezstresowo. Sporo się zmieniło od mojej poprzedniej podróży do stolicy pociągiem PKP. Trudności ze znalezieniem odpowiedniego przystanku autobusowego w centrum przemilczę. Aplikacje mobilne podają rozkłady, ale nic nie wspominają jak do danego miejsca dotrzeć na piechotę poruszając się w gąszczu przejść, placów, świateł i skrzyżowań...  Jak się nie zna miasta trzeba cierpieć. Urok laika.

Nocleg wykupiłem w przystępnej cenie rzut beretem od Toru Wyścigów Konnych "Służewiec", gdzie odbywa się tegoroczna edycja festiwalu. I dobrze, bo akustyka jest tu świetna, teren bardzo przyjazny (sporo drzew, trawy i schładzającego wiatru). Wprawdzie Warszawa nie zaoferowała festiwalowiczom darmowej komunikacji, ale dzięki biletowi dobowemu można było się swobodnie poruszać po mieście (podczas trwania imprezy autobusy i tramwaje kursowały do wczesnych godzin porannych).

Minusem OWF jest na pewno rozplanowanie "toi-toi" (czy jak to się odmienia). Mała ilość budek i spore kolejki spowodowały, że zmuszony byłem stać 30 minut w deszczu. Naprawdę słabo to wypada w porównaniu do wielu nawet mniejszych festiwali.

Jedzenie i picie
Sporym plusem OWS jest gastronomia. Na festiwalu można napić się dobrego piwa oraz zjeść świetnego burgera. Jest nawet jedzenie bezglutenowe i oczywiście kuchnia wegetariańska. Ceny nie zabijają, a porcje są całkiem w porządku jak na standardy tego typu przedsięwzięć. Ponadto dobra kawa i lody mogą znacznie poprawić humor. Brawo dla organizatorów.

Sceny i line up.
Na terenie festiwalu znajdują się dwie sceny (główna i mała) oraz namiot. Podczas mojej jednodniowej obecności (12 czerwca w piątek) zaobserwowałem, że między poszczególnymi występami nie ma dziur, a wszystko odbywa się płynnie. Szczególnie dobrze wypadały koncerty w namiocie, gdzie ze względu na swoistą "koncentrację czynnika ludzkiego na małej przestrzeni" zabawa była najlepsza.

Kto grał w tym roku? Było oczywistym, że przebicie zeszłorocznej edycji będzie niewykonalne i line-up na pierwszy rzut oka prezentował się przyzwoicie/średnio, ale można było wyhaczyć coś dla siebie. Ciężar headlinerów musieli udźwignąć w tym roku The Chemical Brothers wraz z Muse, Incubusem oraz Markiem Ronsonem. I to w zasadzie tyle, chociaż warto było wybrać się też na koncerty Heya, Łąki Łan, Ørganek czy Maria Peszek (czyli mocny polski zestaw).

Artyści i pierwsze zaskoczenie.
Widziałem tylko kilku artystów. Najpierw w namiocie pojawili się Afromental i zagrali dość żywiołowy set. Nigdy nie byłem fanem tego zespołu, ale muszę obiektywnie stwierdzić, że potrafią dać ognia i dość mocno mnie zaskoczyli na plus. Później na głównej scenie trafiłem na Heya. Było w porządku zwłaszcza za sprawą staroci typu "Schisophrenic Family", natomiast nowsze numery raczej mnie znużyły. Kasia Nosowska jak zwykle w jakimś czarnym worku i z przerażeniem w oczach (wciąż stremowana?) była naprawdę urocza i kupiła po raz tysięczny publiczność.

Wiecie, co mnie wywaliło z butów? Papa Roach! Kapela dla młodzieży, którą kojarzę z czasów grania w "Tony Hawk Pro Skater 2". Choć od tamtych czasów trochę wody w Wiśle upłynęło, a frontman zespołu mocno zbliżył się do czterdziestki, ich muzyka wciąż trafia do młodych i zbuntowanych słuchaczy. Panowie z Papa Roach dali bardzo czadowy koncert z przekrojowym setem ("Last Resort", "Scars", "Broken Home", "Between Angels and Insects"). Podczas "Gravity" wszystkie ręce poszły w górę, a praktycznie od początku do końca publika walczyła w sporym kotle ulokowanym pod sceną. Ścisk był nieprawdopodobny, a zespół dbał o pobudzanie publiki do aktywności. Świetnie przyjęty występ kończył "... To Be Loved". Dla mnie ogromne zaskoczenie ten koncert. Polecam.

Deszcz, głód i długie kolejki do toalet uniemożliwiły mi zobaczenie Noela Gallaghera i jego High Flying Birds, czego żałuję bardzo. Szkoda, bo podobno było bardzo dobrze, ale specyfika festiwali powoduje, że nie wszystko można ogarnąć.

The Chemical Brothers - Orange Warsaw Festival 2015
The Chemical Brothers na #OWF2015


Chemiczni bracia
Występowi gwiazdy pierwszego dnia OWF towarzyszył deszcz. Na szczęście udało się zdobyć pelerynkę i jakoś przetrwać te niezbyt sprzyjające warunki atmosferyczne. The Chemical Brothers zagrali dobry set oparty na ich sztandarowych numerach jak: "Hey Boy Hey Girl" (nie dało się nie skakać), "Do It Again", "Out Of Control" połączonym z "Setting Sun" oraz z "It Doesn`t Matter". Każdemu utworowi towarzyszyły oczywiście animacje, były też roboty i zakończenie w postaci "Block Rockin` Beats". Dobrze przemiksowany set został gorąco przyjęty przez publiczność, która mino opadów deszczu bawiła się doskonale. Najbardziej mistycznie zrobiło się podczas "The Sunshine Underground", a kilka fragmentów seta przeorało tłum basem tak solidnie, że momentami robiło się gorąco od uderzeń fali dźwiękowej!

Konkluzja bracia i siostry jest taka...
...że warto wybrać się na ten festiwal, szczególnie wtedy gdy odbywa się w tak przyjemnych okolicznościach przyrody jak "Służewiec". Nie miałem okazji zobaczyć wszystkich artystów, ale jestem pewien, że niewiele osób mogło żałować wydanych pieniędzy.

...

czwartek, 11 czerwca 2015

Gojira, Slipknot, Godsmack (9.06.2015, Impact Festival, Łódź - Atlas Arena) - relacja z koncertu

Gdy 7 lipca 2014 umieszczałem na blogu wpis - 5 najbardziej wyczekiwanych zespołów w Polsce - nie marzyłem nawet, że niespełna rok później będę posiadaczem biletów dla dwa z nich (Godsmach i Foo Fighters). Dziś jestem już w połowie drogi, bo po zaliczeniu - Impact Festival 2015 w Łodzi.

Pewnie zmartwię niektóre osoby, ale widziałem tylko trzy występy: Gojira, Slipknot i Godsmack. Na pozostałe nie udało się zdążyć. Zatem odnotuję, że we wtorek 9 czerwca grali także: ThermiT, Lion Shepherd, One oraz Hollywood Undead; natomiast w przerwach rockowe kawałki miksował DJ Kebs. Od razu też napiszę, że organizacja na festiwalu pozostawia wiele do życzenia (obsługa słabo zorientowana, brak dobrego oznaczenia wejść  i największy grzech - wciśnięcie Godsmacka na małą scenę poza halą Atlas Areny). Na szczęście line-up był zacny i tylko to uchroniło organizatorów z Live Nation przez totalną krytyką...

Impact Festival 2015
Impact Festival 2015

Moim pierwszym koncertem była Gojira. Zespół znałem głównie z płyty "From Mars To Sirus" więc kojarzyłem pojedyncze kompozycje. Tym bardziej byłem mile zaskoczony występem Francuzów. Wulkan energii, który wybuchł podczas ich koncertu spłynął na publiczność. Naprawdę sprawdzili się w roli supportu Slipknota. Mario Duplantier za bębnami, to zjawisko które trzeba zobaczyć na żywo.

Wiem, wiem - czekacie na moje spostrzeżenia z koncertu headlinera festiwalu, czyli Slipknota. Ten występ był dla mnie podróżą w przeszłość, kilkanaście lat wstecz kiedy goście w maskach robili na mnie ogromne wrażenie. Trzeba jednak podkreślić, że ostatni album kopie tyłki, dlatego posłuchanie nowym numerów było równie ekscytujące, co poskakanie do klasyków. 

Slipknot
Slipknot

Koncert rozpoczął się od wstępu z albumu "5: The Gray Chapter", czyli od "XIX" przy opuszczonej kurtynie (budowanie emocji proszę państwa!), po którym poleciał "Sarcastrophe". Nie mogło zabraknąć też "Killpop" oraz mojego ulubionego "Custer" (numer idealnie skrojony pod koncerty). Starsi fani żwawiej zareagowali na "Wait and Bleed". Można było się porozpychać przy "Duality" oraz "Spit It Out". Były nieodzowne elementy przedstawienia: ognie, beczki na obrotowych platformach i sporo szaleństwa pod sceną. Corey Taylor zachwycał się publicznością (Sprawiliście, że poczuliśmy, jakbyśmy byli Polakami). Bawiłem się świetnie, zwłaszcza przy "Spit It Out", kiedy publika zwariowała.  Tuż przed bisem trzeba było udać się w stronę wyjścia, by załapać się na dobre miejsce przed scenę poza halą. Dobre, to za słabe słowo. Przyzwoito-strategiczne, bliżej zespołu, a jak najdalej od stoisk z jedzeniem. 


Godsmack wreszcie w Polsce. Pierwszy raz przyjechali i bardzo im zależało na dobrym występie. Zaczęli w deszczu około godziny 23:30 numerem "Straight Out Of Life", później był "Awake" i "1000hp". "Keep Away" zostało wzbogacone wstawką Pantery ("Walk"), a  przy "Something Diffrent" Sully Erna poprosił, by publika zaśpiewała tak, by słychać było aż w Moskwie. Polaków o takie rzeczy zbyt długo prosić nie trzeba. "VooDoo" śpiewali wszyscy i to był ten magiczny moment, na który czekałem lata. A potem było jeszcze więcej emocji: "Batalla de los Tambores" na dwie perkusje (stały element występów), a także krótki miks klasycznych numerów (m.in.: "We Will Rock You" Queen, "Back In Black" AC/DC). Deszcz co jakiś czas wracał, ale nie zdołał ostudzić tłumu. Widać, że zespół się starał, a fani odwdzięczali się jak się tylko da (czytaj: skacząc, śpiewając). Finałem tego wydarzenia było zaproszenie wszystkich przez frontmana Godsmacka do młyna, który miał zostać nagrany (i jak dobrze pójdzie - wklejony do nowego  teledysku). Pod sceną zakotłowało, kto nie chciał brać udziału w zabawie, musiał uciekać daleko do tyłu. Ja zostałem i walczyłem w młynie podczas "I Stand Alone". Na tym utworze zakończyli swój godzinny występ oznajmiając, że tylko tyle mogą dziś grać.



To wszystko, można iść. Jeszcze tylko cztery godziny w samochodzie i upragnione łóżko. Impact Festival należy uznać za udany pod względem muzycznym i słaby od strony organizacyjnej. Wypada liczyć na poprawę przy kolejnej edycji. Gdzie, kiedy z jakimi kapelami? Przekonamy się za rok?

poniedziałek, 8 czerwca 2015

Limp Bizkit (7.06.2015, Kraków - Hala Wisły) - relacja z koncertu

Zaduch, świetne zespoły i niezapomniane emocje, czyli witamy w świecie udanych koncertów.

Koncerty Limp Bizkit są jak najcięższe treningi na siłowni lub fitnessie. Niewiele osób mogło 7 czerwca opuścić Halę Wisły w Krakowie w suchym ubraniu. Wysoka temperatura w środku i gorąca atmosfera spotęgowana bardzo energetycznym setem przyniosły efekty i koszulkę mogłem wykręcać.



Najpierw jednak rozgrzewkę zrobili muzycy polskiej rapcore`owo numetalowej formacji Hope. Ich występ odbywał się już przy pełnej sali (bilety na koncert wyprzedały się) i ciepłe przyjęcie fanów utwierdziło wszystkich w przekonaniu, że to najlepszy support do takich zespołów jak: Limp Bizkit, Body Count czy Suicidal Tendencies. Zagrali tylko 30 minut, ale zdołali nakręcić publiczność na wiadomo kogo. Ice Ice Baby!

Limp Bizkit to jest moc! Kto nie skakał? Chyba tylko nieliczne osoby na trybunach, bo reszta osób bawiła się do upadłego. Była ściana śmierci, pogo, młyn i co tam jeszcze można sobie wyobrazić. Fred Durst komplementował piękne Polki i nakręcał atmosferę z numeru na numer. A setlista była zacna i zdominowana przez utwory z płyty "Chocolate Starfish And The Hot Dog Flavored Water". Zaczęło się jednak od "9 Teen 90 Nine". Muzycy zagrali: "Nookie", "Break Stuff", "My Generation", "Rollin`", a także numery mniej oczywiste jak "The Truth".  Ponadto "Take A Look Around" oraz "Gold Cobra", czyli przekrojowo z naciskiem na album nr 3. Było ciężko, dynamicznie i bez ballad.

80 minut przeleciało szybko jak to zwykle na dobrych koncertach bywa. Szacun dla Wesa Borlanda, który nie ugotował się w tym swoim przebraniu i kapeluszu (aż strach pomyśleć, co by było, gdyby gitarzysta wystąpił w charakterystycznym dla siebie makijażu całego ciała). Wielkie podziękowania dla publiki, która dała z siebie maksa. Fred był pod wrażeniem i nie bez powodu kilka razy komplementował fanów za "świetną energię".


Limp Bizkit pewnie jeszcze wrócą do Polski. Nie przegapcie tej okazji, tylko pamiętajcie o zabrania ze sobą ubrań na zmianę.

Setlista [źródło: antyradio.pl]
  1. 9 Teen 90 Nine
  2. Full Nelson
  3. Nookie
  4. The Truth
  5. Hot Dog
  6. My Way
  7. My Generation
  8. Livin' It Up
  9. Boiler
  10. Gold Cobra
  11. Rollin'
  12. Break Stuff
  13. Take a Look Around