wtorek, 27 maja 2014

Obadiah Parker - Obadiah Parker Live (2007) - recenzja

Ten tekst powinien być zatytułowany - historia jednego coveru, bo zespół o którym mowa zaistniał w mediach dzięki nagraniu kawałka Outkast "Hey Ya". Zresztą nie jako pierwsi i nie jako ostatni muzycy Obadiah Parker pokusili się o własną interpretację tego hitu (polecam też wersję naszego rodzimego Huntera). No i nagranie z miejsca stało się hitem na YouTube zbierając kilka milionów wyświetleń (wiadomo, nie jest to przecież Gangam style).

Obadiah Parker - Obadiah Parker Live
Zaintrygowany powyższym faktem, postanowiłem sięgnąć po jakiś album amerykańskiego trio. I tak trafiłem na "Obadiah Parker Live" z 2007 roku. Płyta "na żywo" zawiera zestaw coverów (w liczbie czterech: "I can`t stop thinking about it" The Dirtbombs, "Who is it" Bjork, "Idioteque" Radiohead oraz wspomniane "Hey Ya") oraz własny materiał. To jest spokojny album, przez który przebija się brzmienie gitary akustycznej wokalisty Mata Weddle, bas Daniela Zehringa a także instrumenty klawiszowe Jessiego Younga. W niektórych kawałkach dodatkowo pojawia się trąbka. Warto dodać, że kompozycje autorskie wcale nie odstają od tych zapożyczonych. Klimatyczne akustyczne utwory zostały gdzieniegdzie wzmocnione o funk ("Salvation Jam" czy "Burnt Offering"). Oczywiście wisienką na torcie jest kończące album "Hey Ya" .

Płyta "Obadiah Parker Live" spodoba się fanom spokojnego gitarowego grania. W Polsce raczej nieznana, co należy koniecznie zmienić.




Lista utworów:
  
1. "Salvation Jam" (4:10) 
2. "Burnt Offerings" (6:27)
3. "Kimberlina" (5:02)
4. "Fall/Back" (6:44)
5. "I Can't Stop Thinking About It" (3:59) - The Dirtbombs cover
6. "Where the Moon Shines" (6:14)
7. "Six or Seven" (5:37)
8. "Who Is It" (5:50) - Björk cover
9. "Idioteque" (4:45) - Radiohead cover
10. "So Hard to Find" (7:34)
11. "Hey Ya" (4:27) - Outkast cover
 

wtorek, 20 maja 2014

Coldplay - Ghost Stories (2014) - recenzja

Od 2002 roku Coldplay wydaje płyty średnio co trzy lata. W maju fani zespołu doczekali się szóstej płyty o tajemniczym tytule "Ghost stories". Jakie są te opowieści o duchach dowiecie się czytając poniższy tekst.

Coldplay - Ghost Stories
Okładka płyty "Ghost Stories"
Inspiracją do nagrania albumu był rozpad małżeństwa wokalisty Chrisa Martina z Gwyneth Paltrow. Z założenia powstał zatem konceptualny krążek opowiadający i dramatach tych skomplikowanych relacji. Tytułowe duchy, to dla Martina zjawy z przeszłości, które rzutują nie tylko na to co było, ale także na to co jest i na to co będzie. 

Nigdy nie byłem wielkim miłośnikiem Coldplay, ale bardzo ceniłem ich za wiele świetnych nagrań. Pojechałem też we wrześniu 2012 roku na koncert do Warszawy, by pomimo złej pogody i słabej akustyki, przeżyć genialny spektakl muzyczno-wizualny. 

Lubię Coldplay raczej za ich szybsze numery. Przyznam szczerze, że te smutne utwory zawsze mniej na mnie działały (wyjątkiem jest np. "Fix you").  Najnowszego albumu słuchałem sześciokrotnie i z przykrością stwierdzam, że mnie nie porwał. Brytyjski kwartet gra szeroko rozumianego rocka alternatywnego, jednak na "Ghost stories" gitar nie za wiele. Nie wiem czy to zarzut. Niekoniecznie. Gościnnie na płycie pojawili się znani producenci muzyczni: Avicii, Madeon oraz Timbaland. Nie pozostało to bez wpływu na efekt końcowy. Ósmy numer "A sky full of stars", który brzmi elektroniczne, z tanecznym bitem wyróżnia się jako jeden z niewielu, bo w zestawie pogrążonych w smutku i zadumie utworów, stanowi jeden z żywszych na płycie. Oczywiście jest też parę dobrych kawałków jak: genialny "Magic", klimatyczny "Ink" i akustyczny spokojny "Oceans". Świetnie na tle zamulających tracków wypada też "Ghost story". Dobra, spodobało mnie się też solo w "True love". I to w zasadzie wszystko. Reszta jest poprawna, co nie jest wcale zaletą... Wiem, jestem nieobiektywny i niesprawiedliwy. Cóż, prawo recenzenta. Nie czuję po prostu tej specyficznej aury wypełniającej płytę z historiami o duchach.




Gdybym chciał polecić komuś poznawanie Coldplay, na pewno nie wybrałbym na początek "Ghost stories". Wieloletni fani pewnie będą zadowoleni, mnie pozostaje niedosyt i kolejne odtworzenie najnowszych The Black Keys. Co nie zmienia faktu, że będzie to prawdopodobnie jedna z najczęściej słuchanych płyt w 2014.

niedziela, 11 maja 2014

The Black Keys - Turn Blue (2014) - recenzja

W roku 2013 tak naprawdę tylko jeden zespół z nurtu indie rocka (nie lubię tego określenia) oczarował mnie swoim dziełem - chodzi oczywiście o Arctic Monkeys. Dziś poznałem pierwszego faworyta do tegorocznego zestawienia  - duet muzyków multiinstrumentalistów z Akron (Ohio, USA). The Black Keys 12 maja wydają ósmą płytę. Jeszcze niedawno zachwycałem się "piosenkowym"* albumem "El Camino" (2011), a teraz uzależniam się od "Turn blue".

Początek albumu "Turn blue" jest bardzo zaskakujący. Prawie siedmiominutowy "Weight of love" bliżej ma do twórczości Pink Floyd niż blues/rockowych zagrywek The Black Keys. Porywające solo gitarowe obok którego nie sposób przejść obojętnie i psychodeliczny klimat, aż proszą się o powtórkę. Nim to jednak uczynicie, radzę zapoznać się z następnym utworem - "In time". Przyznać się bez bicia, kto słuchając wystukiwał rytm?  

The Black Keys - Turn Blue
Okładka płyty The Black Keys - Turn Blue
Bardzo przebojowy jak na twórczość The Black Keys "Year in review" został nieco obudowany różnymi dodatkowymi instrumentami. Z kolei w "It`s up to you now" muzyki postanowili popuścić wodze fantazji i pokombinować, poprzez zmiany rytmu podzielili utwór na części. Uspokojenie następuje w "Waiting on words", gdzie Dan Auerbach raczy nas pięknym falsetem. Natomiast "10 lovers" jest mocno disco/funkowy. The Black Keys zapraszają na dyskotekę.
"In our prime" brzmi jak skrzyżowanie "Across the Universe" The Beatles  z psychodelicznymi fragmentami twórczości Funkadelica George`a Clintona. Zakończenie również zaskakuje. "Gotta get away" jest przyjemną woltą stylistyczną - wesoła piosenka okraszona klawiszami i tamburynem w rockowym klimacie z południa (taka miła podróż samochodem w nieznane).

The Black Keys
źródło: www.rollingstone.com

Album "Turn blue" trzyma poziom od początku do końca i sprawia, że chętnie się po niego wraca. Nic dziwnego że David Fricke z Rolling Stone określił płytę mianem najbardziej spójnej z wszystkich jakie The Black Keys kiedykolwiek wydali. Widać też spory wpływ Briana Burtona (znanego jako Danger Mouse), który produkował album, grał na klawiszach/pianinie i wspomagał kompozytorsko Dana Auerbacha (gitara, bas, wokal i pianino) oraz Patricka Carneya (bębny, klawisze). Odcisnął też na krążku piętno "Broken Bells"**. Zatem paralele między "After the Disco" a "Turn blue" wydają się zrozumiałe (czytaj: słyszalne). The Black Keys nadal są zespołem blues rockowym, jednak na "Turn blue" mocno odpłynęli. A ja słuchając odleciałem...



Jeśli po lekturze tego tekstu czujecie niedosyt, możecie wybrać się na koncert The Black Keys. W lipcu zespół zagra w Polsce (podczas festiwalu Open`er w Gdyni).



Lista utworów:
1. "Weight of Love"
2. "In Time"
3. "Turn Blue"
4. "Fever"
5. "Year in Review"
6. "Bullet in the Brain"
7. "It's Up to You Now"
8. "Waiting on Words"
9. "10 Lovers"
10. "In Our Prime"
11. "Gotta Get Away"
 

* Wcześniejsze płyty The Black Keys cechowały się większą surowością, niż "El Camino".
**Brian Burton tworzy wspólnie z Jamesem Mercerem duet Broken Bells. Artyści wydali do tej pory dwa albumy "Broken Bells" (2010) oraz "After the Disco" (2014). W roku 2011 debiutancki krążek indie rockowego duetu został nominowany do nagrody Grammy (kategoria: Najlepszy Album Muzyki Alternatywnej).

niedziela, 4 maja 2014

Lykke Li - I never learn (2014) - recenzja

Nazywanie Lykke Li artystką pop jest bardzo krzywdzące, bowiem słuchając jej muzykę, człowiek ma okazję obcować z dobrym indie oraz elektroniką, a przede wszystkim świetnym klimatem. Ta atmosfera, o której mowa stanowi kwintesencję skandynawskiego mroku oraz nastrojowych przestrzennych brzmień. Lykke Li 2 maja wydała trzeci album zatytułowany "I never learn" i domknęła swoją muzyczną trylogię.

Lykke Li - I never learn
Okładka płyty "Lykke Li - I never learn"
Płyta utrzymana jest w podobnym klimacie jak dwie poprzednie. Lykke Li śpiewa w specyficznym leniwym stylu jak Lana Del Rey czy Karen Elson. Różnice wychodzą na wierzch, gdy przyjrzymy się poszczególnym kompozycjom. Jest zdecydowanie smutniej. Próżno szukać takich lekkich utworów jak: "Dance dance dance", "Little bit" czy "I follow rivers". Nieco mniej przygnębiająca jest kompozycja "Gunshot", ale nadal jest to emocjonalny głos kobiety przeżywającej miłosny dramat. Wszystkie nieszczęśliwe panie poczują ulgę słysząc oparte na gitarze "Love me like i`m not made of stone". Próbę przezwyciężenia traumy piosenkarka podejmuje także w refrenie "Heart of steel" (chórki). Finał oczywiście też jest smutny-fortepianowy. Ten album jest jak spowiedź, niczym szczera do bólu historia bez szczęśliwego zakończenia. "I never learn" jest bolesną opowieścią o rozstaniu, gdy miłość ostatecznie ponosi porażkę.


Jaką Lykke Li lubicie? Tę smutną i pogrążoną w mroku z "I never learn" czy tę nieco weselszą z poprzednich albumów? Sami wybierzcie. Ja już zdecydowałem.

Lista utworów:
1. I never learn
2. No rest for the wicked
3. Just like a dream
4. Silverline
5. Gunshot
6. Love me like i`m not made of stone
7. Never gonna love again
8. Heart of steel
9. Sleeping alone