Mike Patton (Faith No More i mnóstwo innych) oraz Dave Lombardo (perkusista znany ze Slayera) ponownie
spotykają się w jednym zespole. Po kolaboracji w Fantomasie teraz w nieco bardziej
piosenkowej konwencji. Kto zna wspomnianą grupę muzyczną inspirowaną serią
komiksów o słynnym fikcyjnym przestępcy Fantomasie, ten wie że były to albumy
konceptualne – poza „Director`s Cut” stanowiące ilustracje do komiksów i
szalone szarże stylistyczne. Dla zwykłego śmiertelnika nie do przejścia.
Dead Cross - Dead Cross (2017)
A Dead Cross jest projektem, w
którym Patton śpiewa zamiast jęczeć/pluć/chrząkać do mikrofonu. Gdybym miał
wskazać podobieństwo do innych przedsięwzięć, w jakich brał udział – podałbym
The Dillinger Escape Plan i EP-ke z 2002 roku „Irony Is A Dead Scene”. Mike
lubi się po prostu wyżyć i poeksperymentować wokalnie.
Płyta faktycznie brzmi jak
skrzyżowanie ostrego łupania spod znaku Slayera z mrocznymi, porąbanymi
klimatami Fantomasa. 28 minut konkretnego ciupania. Patton nie oszczędza się tu
ani trochę. Oprócz premierowych kawałków Dead Cross prezentuje cover „Bela
Lugosi`s Dead” zespołu Bauhaus. Można to zrobić mroczniej niż w pierwowzorze?
Najspokojniejszy numer na płycie.
Szybkość i wściekłość to bardzo
adekwatne określenia do zawartości „Dead Cross”. W takich kawałkach jak „Grave
Slave” trudno się nie zakochać od pierwszego razu. Agresywny album, co nie
znaczy zróżnicowany. Gitarowo jest to poezja – Mike Crain włożył tu swoje
zręczne palce. Na basie udziela się Justin Pearson, a całość produkcyjnie ogarnął
Ross Robinson. Debiutancki krążek został wydany w wytwórni Pattona Ipepac
Recordings. Patton & Lombardo = sukces.
W naszym kraju tradycja robienia
muzyki dla żartu/ z jajem ma bogatą tradycję. Nie ma sensu szukać na siłę
pierwowzorów, wystarczy odbyć krótką podróż wstecz do lat 90. Satyryczna czasami
wręcz happeningowa twórczość zespołu Big
Cyc - w klimatach punk rockowych oraz ska - zaczęła zdobywać popularność.
Wszystko dzięki poruszaniu tematów błahych jak i ważnych, jednakże zawsze z
tzw. „drugim dnem”, co dla tego „bekowego” nurtu muzycznego od zawsze było
istotne. Zespół Skiby debiutuje w 1990 roku albumem „Z partyjnym pozdrowieniem.
12 hitów w stylu lambada hardcore” i raczy słuchaczy takimi hitami jak: „Berlin
Zachodni” czy „Ballada o smutnym skinie”. Brzmienie Big Cyca z biegiem czasu
zaczęło łagodnieć, ale patent na zabawne komentowanie rzeczywistości i
nagrywanie kultowych kawałków przez lata pozostał atutem grupy.
Wstęp związany z Big Cycem ma swój
cel, bo jest to jedna z tych grup, która komizm przełożyła na sukces komercyjny.
Bycie zabawnym stało się wręcz ich najcięższym orężem. Warto tu wspomnieć o kolejnym zespole bez
którego mniej poważny odłam sceny muzycznej nie byłby taki sam – Bielizna (początkowo
jako Bielizna Goeringa). Grupę założył Jarek Janiszewski. Jego teksty I wokal
stanowią znak rozpoznawczy od początku, czyli od 1984 roku. Choć formacja zyskała uznanie na scenie
muzycznej, to dopiero połączone siły Bielizny i Big Cyc w postaci zespołu
Czarno-Czarni uwydatniły satyryczno-komercyjny potencjał Janiszewskiego.
Przebojowe numery „Nogi” czy „Trąba-Twist” trafiły pod strzechy rozgłośni
radiowych, stacji muzycznych a nawet na… wesela. Wielu fanów „Bielizny”
krytykowało jednak nową grupę za łagodniejsze brzmienie.
W roku 1998 Tymon Tymański lider
zespołu Kury wydał „najgłupszą płytę
świata”. „P.O.L.O.V.I.R.U.S.” to wielki
album „bekowej sceny muzycznej”. Nie może dziwić fakt, że oprócz 6 nominacji do
Fryderyków płyta zdobył nagrodę w kategorii Najlepsza Alternatywna Płyta Roku”.
Zasłużenie. Ta była petarda. Wszystko co u Tymona najlepsze. Teksty, muzyka na wysokim
prześmiewczym poziomie. Kto nie skumał konwencji mógł poczuć się nieswojo. Tymon
„darł łacha” z satanizmu, kiboli, rozliczał przeszłość czy parodiował i
pastiszował co się da. Śmieszny numer w stylu reggae „Nie mam jaj” spodobać się
szerokiej publiczności, a „Jesienna deprecha” w stylu disco/new romantic miała
potencjał by zostać ironicznym hymnem pokolenia lat 90. No dobra, zagalopowałem
się. Druga w dyskografii płyta Kur wypada dobrze od strony muzycznej dzięki
sporej liście zaproszonych gości. I tak np. Jerzy Mazzoll wniósł do brzmienia
albumu partie klarnetu, Leszek Możdżer dograł instrumenty klawiszowe, a Olaf
Deriglasoff dorzucił sample i trochę swojego głosu. Tymon wmiksował do jajcarskiej
konwencji „P.O.L.O.V.I.R.U.S.” śmietankę polskiej sceny muzycznej. W 2001 roku
Kury nagrały jeszcze dość przyzwoitą płytę „100 lat undergroundu”, ale nie
udało się powtórzyć sukcesu wydawnictwa numer 2 w dyskografii.
Prawdziwe trzęsienie ziemi na rynku muzycznym
przyniósł debiutancki album grup El Dupa.
W 2000 roku „A pudle?” rozwaliło system. Wielkie przeboje „Natalia w Bruklinie
odc. 1” i „Prohibicja” doczekały się teledysków i przyniosły sporą popularność
zespołowi. Jednak na płycie znalazło się więcej porządnego mięcha m.in. „Nie
mam dupy” czy „220V” zaśpiewane przez Dr Yry (polecam wersję koncertową, która
znalazła się na płycie KNŻ „Występ”). Niewątpliwie sukcesu „A pudle?” nie
byłoby bez udziału w projekcie Kazika Staszewskiego, ale też dzięki obecności
zespołu Zacier. Rozstrzał
stylistyczny jest oczywiście spory - od rocka przez hardrocka aż po muzykę
ludową (przynajmniej tak twierdzi wikipedia). To jest pozycja obowiązkowa dla
fanów „bekowego grania”.
Romans Kazika Staszewskiego z El
Dupą nie był jego jednorazowym wyskokiem, bowiem sam Kazik to kwintesencja muzyki
ironicznej/sarkastycznej/parodystycznej w dawce przepotężnej. Dwa kultowe (nie
mylić z zespołem Kult) albumy: „12 groszy” i „Melassa” stanowią materiał na
pracę magisterską albo doktorancką. Nie ma co opisywać, wypada jeszcze raz
posłuchać. Zadanie domowe na dziś – wskaż najlepszy numer Kazika.
W tekście nie pojawiły się nazwy
takich zespołów jak Elektryczne Gitary czy Blenders, ale nikt im nie odbierze
wkładu w rozbawianie społeczeństwa swoją muzyką.
Jarek Janiszewski, Skiba, Dżej Dżej
(Big Cyc), Dr Yry, Kazik Staszewski, Tymon Tymański (nie wiem czy powinienem
nazwiska obu Panów pisać obok siebie, bo mieli swego czasu „kosę”), a także
legenda podziemia zespół Zacier to punkt wyjścia do pytania postanowionego w
tytule - Bekowe zespoły podbijają Polskę?
W drugiej części próba odpowiedzi, czyli Nocny Kochanek wygrywa eliminacje 23.
Przystanku Woodstock!
[chwila na oddech]
„Bekowe” zespoły podbijają Polskę?
cz. II
Mimo że nie jestem do końca zwolennikiem
bezpłatnych imprez muzycznych, to muszę przyznać szczerze, że właśnie występ na
darmowym festiwalu Przystanek Woodstock jest dla wielu zespołów prawdziwą
trampoliną. Koncert przed kilkudziesięcioma albo kilkuset tysiącami fanów musi
na każdym robić wrażenie. Radość fanów jaką widziałem na nagraniu z klubu
Progresja - gdy zespół Nocny Kochanek
znalazł się w gronie szczęśliwców, którzy na dużej scenie zagrają na Woodstocku
– była ogromna. Radość ogromna i zasłużona, bo furora jaką robi ten heavy
metalowy skład jest nieprawdopodobna.
Wizerunkowo zaprzeczają schematom, sami nazywając się zdrajcami metalu. Brzmią
jak Iron Maiden czy Helloween napakowane marychą i innymi „rozweselaczami”. Obśmiać
patos rodem z Judas Priest przy tysiącu długowłosych metali w glanach i nie
dostać przy tym butelką w głowę? Nieźle co? Nocny Kochanek to nie tylko sukces
zespołu, który jak wszystkie wymienione w poprzedniej części kapele wymyka się
klasyfikacjom. Ten band (jak mówią niektórzy moi rodacy) wpisuje się w pewną
muzyczną modę i trend słuchania „bekowych” zespołów. Dla przykładu podam
oszałamiającą karierę Domowych Melodii
(wyprzedawane kluby i tłumy na Woodstocku odśpiewujące teksty tria) czy ogromną
popularność Kabanosa oraz Łydki Grubasa. A także swoisty fenomen –
Braci Figo Fagot, którzy seksistowsko-pijacką
parodią discopolo zapełniają kluby studenckie i koncerty juwenaliowe.
Nie tylko heavy metal doczekał się
artystów z ogromnym dystansem, poczuciem humoru i szaleństwem w oczach.
Sięgając pamięcią wstecz łatwo wskazać, że punk rock ma formację The Bill, hip-hop rapera rodem z Zabrza
– Stasia, a muzyka
alternatywna/metalowa/rockowa 100TVarzy
Grzybiarzy. I może dziwić fakt nie zgłoszenia przez Polskę do Eurowizji ich
szlagieru „Przejebane”, którego chwytliwy tekst łatwo zapamiętać.
Nocny Kochanek idzie w górę. Dwie
wydane płyty o oryginalnie brzmiących tytułach: „Hewi Metal”, „Zdrajcy Metalu”,
to tylko początek. Łatwo przewidzieć, że 5 sierpnia publika będzie skakać i
śpiewać teksty piosenek. Wysoki, mocarny głos Krzysztofa Sokołowskiego i
solówki Roberta Kazanowicza od razu przykuwają uwagę. A przecież Arkadiusz
Majstrak (gitara), Artur Pochwała (bas) i Tomasz Nachyła (perkusja) również
nadają metalowemu brzmieniu charakteru.
Polska publiczność kocha to
przeżycie zabawy, relaksu i wspólnoty koncertowej. A zespoły „bekowej” sceny
dokładają do ludycznego charakteru muzyki jeszcze element komizmu. To takie
połączenie nocy kabaretowej z koncertem rockowym. Skoro coś działa, nie można
tego psuć!
No dobrze, kończmy te pieszczoty.
Wkładam koszulkę George`a Michaela i idę pogować do Slayera. A jakie są Wasze
ulubione „bekowe” zespoły?