Gospelowy Lenny Kravitz!
23 września 2014 Lenny Kravitz albumem "Strut"
powrócił do korzeni. Artysta sięgając po gospel, funk, rocka czy bluesa w
najlepszym wydaniu, wypuścił najciekawszą płytę od lat. Już po pierwszym przesłuchaniu nie mogłem usiedzieć w miejscu.
Dawno nie słyszałem tak spójnej, obfitującej w świetne kompozycje płyty
Kravitza, która zamiast popowych momentów (patrz album:" Baptized")
oparta jest na wyśmienitych riffach, sekcji dętej, chórach gospel i funkowych
pulsacjach. Kiedy ostatni raz album artysty zawierał tyle partii saksofonu? Wokalnie
norma, czyli mistrzostwo świata.
Płyta rozpoczyna się od dwóch kompozycji singlowych, z
których największe wrażenie robi "Chamber" - funkowe podłoże (wyraźna
basowa pulsacja) i lekkie tło elektroniczne mogą być mylące, Kravitz wcale nie
zamierza zaoferować nam albumu łączącego rocka z elektro (co jest ostatnio
modne). Napisałem "największe wrażenie"? "Sex" jest
przecież także funkowe i gdzieś na drugim planie migoczą jakieś klawisze. Z
kolei "Dirty White Boots" to klasyczny rockowy kawałek w średnim
tempie ze sporą porcją pikanterii (Lenny lubi łączyć rocka z seksem; zresztą
kto nie lubi?). Jest solo gitarowe, co w dzisiejszych hipstersko-normcore`owych
czasach nie jest wcale takie oczywiste.
O geniuszu muzyka świadczy "New York City" - gruby
funk, rewelacyjne gospelowe fragmenty i solówka na saksofonie. Jeden z
najlepszych utworów na płycie. Bez bujania się i robienia dziwnych min się nie
obejdzie... Nieco spokojniejszy "The Pleasure and the Pain" podbity
sekcją dętą, organami oraz chórem prowadzi do pięknej solówki gitarowej. To
tylko krótki przystanek, bo na horyzoncie pojawia się rockowy "Strut"
z wykrzyczanym tytułowym słowem i krowim dzwonkiem. Świetnie brzmienie gitar,
fachowcy się zachwycą, ja również nie raz się jeszcze podrajam.
"Frankenstein" udowadnia, że na płycie nie ma miejsca na nudę (fajny
gitarowy riff, bluesowa harmonijka, gospel, w zwrotkach w tle pobrzmiewa też
gitara akustyczna - jak komuś mało, to pojawia się też saksofonowe solo). Później
mamy wolniejszą kompozycję "She`s a Beast" i podkręcenie tempa
"I`m Believer", które powinno sprawdzać się świetnie na imprezach [tak
wygląda współczesny big beat?]i koncertach (można sobie krzyknąć
"hey"). Hicior na miarę pewnego utworu OutKast.
Trochę nonszalancko robi się w "Happy Brthday"
(saksofon, pianino i beztroski klimat amerykańskiej prywatki urodzinowej).
Refren aż się prosi, by go zaśpiewać. "I Never Want to Let You Down" i
robi się bluesowo, ale refreny znowu nasycone są dęciakami. W "Ooo Baby
Baby" Kravitz sięga do lat sześćdziesiątych i wyciąga stare brzmienie
chórków [kompozycja zespołu The Miracles].
Wiecie co jest najlepsze? Na tej płycie są też bonusy. Jeden
z nich oparty jest na świetnym hendrixowskim riffie "Sweet Gitchey
Rose". Drugi jest równie interesujący. Na "Strut" wszędzie pełno smaczków,
detali które trzeba odnaleźć i pielęgnować.
Dziesiąty w dyskografii Kravitza album został przez niego w
całości nagrany, wyprodukowany i od początku do końca przemyślany*, tak by
czarować każdym dźwiękiem. "Strut" to pokaz wielkiej formy
kompozytorskiej, to wyraźny sygnał dla którzy zaczęli powątpiewać w Kravitza.
Artysta nie powiedział jeszcze ostatniego słowa. Jedna z najlepszych płyt 2014
roku!
* Kravitza na płycie wsparł Craig Ross (gitara akustyczna i elektryczna).
* Kravitza na płycie wsparł Craig Ross (gitara akustyczna i elektryczna).
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz