sobota, 5 kwietnia 2014

Nirvana i Alice In Chains


Na łamach portali internetowych (jeśli słowo "łamy" jest adekwatne) przetoczyła się dziś batalia kto lepszy: Layne Staley czy Kurt Cobain? Nie tu zasadza się sedno dyskusji. To przecież The Melvins byli najważniejszym zespołem, który utorował drogę całej tej muzyce znanej jako grunge. Swoją drogą zabawne jak bardzo zmitologizowały się ikony tamtej sceny rockowej, skoro dziś wokół nich toczą się boje (jedni starają się krytykować, inni wznoszą na piedestał). Jestem przekonany, że i tym razem prawda leży gdzieś pośrodku.

Neurotyczne osobowości jakimi byli Cobain i Staley zatopieni w medialno-narkotykowym szambie wpłynęli mocno na muzykę. Kurt umiejętnie odświeżył formułę punka dodając brud oraz hard rocka. Warto jednak odnotować, iż mimo całego cierpienia i buntu wobec cynicznego szołbiznesu, umiał jednak wyrolować kolegów z zespołu dzieląc zyski z tantiem Nirvany na swoją korzyść (kasę wydawał na prochy). Czyli może nie był aż tak bardzo alternatywny i niekomercyjny?
Layne zrobił rzecz genialną - nagrał parę płyt z AIC oraz jeden wyborny album Mad Season. Miał też bardzo specyficzną manierę wokalną. Trudną do podrobienia. Jednak również i on wpadł w objęcia nałogu. Staley pod koniec swojej kariery bardzo dużo ćpał, robił pod siebie, a kasę trzepał na wydawaniu składanek Alice In Chains. Mimo obiecujących karier obaj wokaliści sięgnęli dna. Ale...

Należy oddać im jedno. Ich charyzmatyczne osobowości i ciekawe barwy głosu (rozpoznawalne) przyciągnęły rzesze młodych ludzi. Stworzyli też kilka istotnych albumów. Coś po nich zostało. Alice In Chains istnieje do dziś i trzyma się dzielnie (głównie za sprawą Jerry Cantrella). Zresztą popularność Nirvany to nie tylko Cobain. Dave Grohl po jej rozpadzie zrobił naprawdę sporo: Foo Fighters, bębny na płycie "Songs for deaf (moich ukochanych Queens of the Stone Age) czy świetne projekty Probot i Them Crooked Vultures.

Nirvany kiedyś trochę słuchałem (jako dzieciak), jednak dziś już mnie to nie kręci. Alice In Chains nadal lubię. Wracam jednak do punktu wyjścia. Jak już będziemy analizować fenomen dwóch ikon grunge`u, warto przypomnieć o The Melvins. Kapela Buzza Osborne`a grająca sludge/stoner/doom/rock zdefiniowała brzmienie, utorowała drogę muzycznie (bo komercyjnie uczyniła to Nirvana). Dlatego dziś polecam posłuchać: 



P.s.
Wybaczcie ten chaotyczny wpis, muszę uporządkować informacje:
1. The Melvins nigdy nie przebili się do tak szerokiej grupy odbiorców, ich muzyka była zawsze trudniejsza w odbiorze.
2. Z Cobaina zrobiono produkt, który może wielu wkurzać, ale sam częściowo sobie na to zasłużył. Był kontrowersyjny. Z jednej strony nienawidził mediów, z drugiej strony nie potrafił bez nich żyć. To one emitowały klipy, transmitowały koncerty, publikowały wywiady.
3. Alice In Chains oraz Nirvana są dla sceny alternatywnej tak bardzo potrzebne jak Metallica czy AC/DC lub Aerosmith dla rocka. Stanowią wizytówkę, magnes, głos pewnego pokolenia artystów.
4. Byłem na koncercie The Melvins i dzięki nim uwierzyłem, że dwie perkusje na scenie mają sens. Muzyka Buzza i spółki nie zestarzała się.
5. Wspomniana na początku tekstu dyskusja - kto lepszy nie ma sensu - ale warto by młodzi ludzie też poznali fundamenty tej grunge`owej sceny. Może warto wykorzystać pretekst kolejnych rocznic śmierci obu artystów, do głębszego zaprezentowania tamtych czasów...

7 komentarzy:

  1. AIC uwielbiam do dziś, szał na Nirvanę minął dawno temu chociaż bez bicia przyznaję się, że do In Utero wracam często;) Obok Melvinsów postawiłbym jeszcze ekipę Dinosaur Jr.

    OdpowiedzUsuń
  2. Dinozaury byli dość nonszalanccy jak niekiedy ekipa KC. Wokalista śpiewał tak jakby mu się nie chciało. Dziwni byli ;)

    OdpowiedzUsuń
  3. Są bo nadal istnieją i nawet w 2012 roku wydali całkiem zacny album;)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Tak. Uśmierciłem chłopaków. Chodziło mi o lata dziewięćdziesiąte i czasy rozkwitu grunge.

      Usuń
  4. Bardzo ciekawy blog. Przeczytałem parę wpisów i już wiem, że reszta będzie mi się podobać :)
    Pozwolę sobie na wypowiedź o AIC, Nirvanie i Melvinsach. Porównania, kto był lepszy, nie mają sensu.
    AIC i Nirvana, to trochę inne dyscypliny, mimo że są wrzucone do tego samego worka z napisem grunge. Ale jeżeli wskazać zespół, który wywarł większy wpływ, to chyba jednak Nirvana (aha, no i nie bez powodu, ku zdziwieniu/niezadowoleniu miłośników guitar shredderów, Cobain ląduje wysoko w zestawieniach najlepszych gitarzystów - swoją drogą to te rankingi też należy traktować z przymrużeniem oka). Nie znaczy to, że są lepsi, ani gorsi.
    Mimo, że jestem fanem Melvinsów, to chyba trudno o nich mówić jako o tych, którzy utorowali muzycznie drogę innym kapelom z Seattle - to nigdy nie jest tak, że pojawia się nagle jedna kapela i rewolucjonizuje scenę muzyczną (chociaż może The Beatles...?). Chyba większy wpływ mieli na scenę sludge metalową. W każdym razie częściej są wspominani przez zespoły jak chociażby Eyehategod, czy przez muzyków jak Phil Anzelmo, niż przez zespoły z łatką grunge i post grunge.
    Jeśli można, to ja bym przypomniał zespół TAD. Melvins grają jak...Melvins. A o TAD chyba można powiedzieć, że grunge :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. W sumie masz rację, zwłaszcza z tym zespołem TAD (słyszałem ich jeden album, chyba jeszcze na kasecie). Lider kapeli potężny gość ;)
      Żeby było jasne, bardzo szanuję Cobaina, bo wypromował nurt i przyciągnął rzesze fanów. Swoją drogą Sub Pop też nieźle nakręcił zainteresowanie i chyba nawet zrobił z muzyki grunge modę, co przyniosło im niezłe korzyści finansowe (polecam film "Hype!" z całą śmietanką artystów rodem z Seattle). Jedno jest pewne, Cobaina nie da się jednoznacznie ocenić. Młodzi mają tendencję do idealizowania, starsi podchodzą z dystansem i chyba to jest najlepsze rozwiązanie.
      Dzięki za docenienie.

      Usuń
    2. Polecam dokument o TAD, Busted Circuits And Ringing Ears. Ciekawy też ze względu na to, że pokazuje że nie wystarczy mieć tylko świetny materiał, osobowość, fanów w osobach Bruce Pavitt'a i Jonathan'a Poneman'a, szacunek wśród znanych muzyków, żeby odnieść sukces. Trzeba mieć też szczęście. Albo przynajmniej nie mieć pecha :)
      Kilka ważnych postaci dla sceny Seattle się pojawia w tym dokumencie - warty obejrzenia.

      Usuń