środa, 6 listopada 2013

Biohazard w Krakowie: relacja z koncertu (klub Kwadrat, 5.11.2013)

Do klubu Kwadrat dotarłem około godziny 19.30. Pogoda - padający od rana deszcze - nie sprzyjała, ale przecież to hardcore, a nie poezja śpiewana więc należało pokonać przeciwności. A tych wczoraj nie brakowało. Najpierw wpakowałem się w korek w centrum Krakowa, później omal nie poszedłem pod scenę bez breloczka (na szczęście szatniarz przywołał mnie do porządku przypominając o karze - 20 zł - za zgubienie numerka). Zaskoczyły mnie też pustki w klubie. Garstka ludzi podpierała ściany. Na szczęście godzinę później naschodziło się sporo fanów ostrego grania i Kraków nie dał plamy. 

Vengeance Tour
Trasa koncertowa Biohazard

Tyle tła, a co muzycznie wydarzyło się 5 listopada? Najpierw support - włoska Arhythmia grająca alternatywny metal połączony z hardcore`m. Zespół zaprezentował intensywny, choć dla mnie dość nierówny set. Tu pojawiły się pierwsze zwiastuny słabej jakości nagłośnienia, ale o tym później.
Po chwili przerwy rozbrzmiało intro z filmu "Henry: Portrait Of A Serial Killer" (ech, przypomniał mnie się koncert Fantomasa z 2004 r.). Tłum zgęstniał, a na scenę wkroczyli muzycy Biohazard. Zaczęła się zabawa przy akompaniamencie hardcore i rapcore. Setlista składała się z kilku nagrań z ostatniej płyty. Nie zabrakło oczywiście starszych kompozycji: "Punishment", "Howard Beach" czy "Victory". Fani zespołu na pewno odczuli brak Evana Seinfelda, którego starał się zastąpić Scott Roberts. W moim odczuciu kręcący bączki basista dał radę. Niestety największym mankamentem koncertu Biohazard w Krakowie było coraz gorsze nagłośnienie, chaos sączył się z głośników, brak selektywnego brzmienia instrumentów gwałcił uszy, tak że czasami trudno było rozpoznać kompozycje, a co dopiero usłyszeć niuanse (na Agnostic Front było pod tym względem o niebo lepiej).

Biohazard
fot. SH - może mało profesjonalne, ale jest...

Kolejną rzeczą godną uwagi była sama publika. Dość zaawansowana wiekowo (poza paroma nastolatkami, głównie moi rówieśnicy lub starsi fani hardcore). Świadczy to tym, iż Biohazard nie doczekał się za wielu słuchaczy młodego pokolenia. Jednak ci, którzy już przyszli, mimo "dźwiękowej sieczki" bawili się przednio (kotły pod sceną, stage diving, przybijanie piątek z muzykami i odśpiewanie po angielski "sto lat" jakiejś Nadii). Dlatego też śmiem twierdzić, że właśnie ta atmosfera pozwoliła pokonać drażniące niedociągnięcia, przez co mogę uznać koncert za udany, choć "dupy nie urywający"...

Bilet z koncertu


P.s.
Zapamiętam z tego koncertu jeszcze cztery rzeczy:
1. dziewczynę jedzącą zapiekankę i bujającą się w rytm hardcorowej muzyki (dziwne to było);
2. rząd facetów ze swoimi ajfonami i dotykowymi telefonami nagrywających co drugi kawałek;
3. kilku fotografów, którzy opanowali przestrzeń pod samą sceną tworząc taki paparazzi szpaler;
4. wreszcie mój bilet został dobrze przetargany przez Pana wpuszczającego/selekcjonera.
Tak trzymać!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz