sobota, 12 października 2013

Pearl Jam - Lightning Bolt (2013) - recenzja



Soundgarden wrócili ze świetnym albumem, Alice In Chains zaprezentowali dobrą kontynuację "Black Gives Way to Blue". Przyszła kolej na nowy Pearl Jam.

Okładka płyty


Początek płyty jest naprawdę dynamiczny. Pierwszy kawałek "Getaway" [fajna krótka solówka] oraz punkowy "Mind Your Manners" [powinien sprawdzić się jako koncertowa rozgrzewka] to Pearl Jam w szczytowej formie. W trzecim utworze tempo nie spada, choć kompozycja jest bardziej stonowana (Eddie śpiewa momentami niżej), wyróżnia się też linia basu Jeffa Amenta. "Sirens" to ballada uspokajająca klimat albumu z lekko odjechaną solówką. Tytułowy "Lightning Bolt" może się podobać ze względu na różnorodność stylistyczną, zmiany tempa i kolejne gitarowe wycieczki. "Infalible" zaczyna się floydowsko i ducha progresji widać częściowo w brzmieniu [ta specyficzna wibracja]. W rozmarzonym "Pendulum" jest wszystko co najlepsze: akustyczne gitary mieszające się z rockabillowymi, nastrojowa perkusja. Na szczęście zespołowi nie brakuje pary, nie dostają zadyszki i raczą nas kolejnymi dobrymi kompozycjami. Jest także southernowo-bluesowy groove w "Let the records play" i finałowy nastrojowy "Future days" z pianinem Brendana O`Briena (producenta i muzyka współpracującego m.in. z Bobem Dylanem, RATM, AC/DC czy Stone Temple Pilots). Przyczepić mógłbym się jedynie do "Sleeping by myself", które w żaden sposób nie porywa.



"Lighning Bolt" należy uznać za powrót do wielkiej formy. To twórcze nawiązanie do lat świetności, a nie próba silenia się na powtórzenie sukcesu "Ten" czy "Yield"(nic dwa razy się nie zdarza). "Lightning Bolt" to album wyważony, dający sporo przyjemności ze słuchania. Będę do niego wracał.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz