Słuchając poprzedniej płyty Coldplay miałem ochotę skoczyć
na główkę z 10 piętra wieżowca nie pozostawiając po sobie nawet listu
pożegnalnego. Smętny, przeciętny album był dla mnie jednym z największych
rozczarowań ubiegłego roku. Dlatego przymierzając się do wydawnictwa "A
Head Full Of Dreams" obawy mieszały się we mnie z niechęcią.
![]() |
Okładka płyty Coldplay - A Head Full Of Dreams |
Płyta "A Head Full Of Dreams" jest w
przeciwieństwem poprzedniczki, ze swoją jasną stroną mocy stanowi antytezę do
"Ghost Stories". Kwintesencją tej tezy jest oparty na funkowej bazie
numer "Adventure of a Lifetime", który dzięki ciepłej basowej
pulsacji przywodzi na myśl disco funkowe zespoły lat 70. Oczywiście nie mogło
zabraknąć jakiejś gwiazdy pop. Tym razem padło na Beyoncé, aczkolwiek jej wkład wokalny nie rzuca na kolana. Bardziej
zainteresował mnie występ Tove Lo (szwedzkiej artystki pop) w utworze
"Fun" oraz obecność Noela Gallaghera w "Up&Up".
Natomiast jednym z najciekawszych gości na płycie jest była żona Chrisa Martina
- Gwyneth Paltrow (niekoniecznie pod względem muzycznym). Podobno obecne
relacje z byłą partnerką są na tyle dobrze, że doprowadziły do wokalnej
obecności aktorki na nowym dziele Coldplay.
Warto jednak odnotować,
że Coldplay nie już jest zespołem, w którym elementy gitarowe znaczą coś
więcej. Tak naprawdę jest to pop wciśnięty w ramiona elektroniki. To chyba
trwały kierunek zmian. Próbując poukładać myśli w głowie dochodzę do konkluzji,
że nowa płyta bardziej mi pasuje od poprzedniej. Jednak poza świetnym "Adventure
of a Lifetime" nie znajduję tu utworów wyrastających poza bardzo średni coldplayowy poziom**. No może poza
jednym wyjątkiem - "Up&Up" z klimatyczną solówką wspomnianego
Gallaghera i udziałem chóru, który na chwilę przenosi nas w krainę pełną snów.
To nie zmienia faktu, że pułap z pierwszych albumów wydaje się nieosiągalny.
Być może ostatnie dwa wydawnictwa są zwiastunem końca
zespołu*. Muzycy Coldplay zdali sobie sprawę, że formuła w której egzystowali
po prostu się wyczerpała. Stąd też postanowili coś zmienić, eksperymentować.
Próba numer jeden zakończyła się fiaskiem, natomiast drugie podejście zdaje się
być trochę bardziej udane. Hasło "kończ waść, wstydu oszczędź"
okazuje się w przypadku zespołu z Wielkiej Brytanii na razie (jeszcze) przedwczesne,
ale kostucha niewątpliwie czai się gdzieś za rogiem...
* Pisząc o zakończeniu działalności przez zespół mam
świadomość, że Coldplay posługując się określeniem "ostatni" album
miał na myśli raczej podejście do procesu twórczego, a nie plany rozwiązania
grupy. Jednak odnoszę wrażenie, że jakaś przerwa w działalności formacji
mogłaby się dobrze im przysłużyć.
** Pewnie wymieniłbym tu jeszcze tytułowy "A Head Full
Of Dreams" oraz następujący po nim numer "Bird". Jednak czy
faktycznie zapadają w pamięć?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz