Wybrałem się na ten koncert, bo chciałem sprawdzić czy nadal
są tacy dobrzy jak na pierwszych płytach, a może po prostu z sentymentu. Bilety
kupiliśmy w ostatniej chwili, na miejsce dotarliśmy samochodem. Mgła niczym w
Londynie. Zimno. Do środka weszliśmy po 19. Ludzie jacyś niemrawi, trochę
starych fanów, sporo młodzieży, odrobinę hipsterki. O godz. 19.57 wyszli na
scenę. No proszę, jak na zespół rockowy to nowość, żeby tak czasowo. Jako
drugi kawałek poszło "I thin i`m paranoid" i publika oszalała. Później było
jeszcze lepiej: "Queer", "Stupid girl", "Cherry
lips" czy "Shut your mouth". Kilka przemów Shirley Manson
(pokochali Kraków, zaapelowali o bycie wyrozumiałym dla innych ludzi - coś o
szacunku i miłości). Co dalej? Nieco bardziej
elektroniczne "The trick is to keep breathing", "Blood for
poppies" oraz "Automatic systematic habit" z nowej płyty. "Push
it", które wbiło mnie w ziemię. Na
bis nie trzeba było zbyt długo czekać: "When i grow up", "The
world is not enough" oraz "Only happy when it rains". 90
minut solidnego rockowego grania. Duke Erikson pośpiewał sobie na koniec i
można było już iść do domu. Należy dodać jeszcze, iż nowe kompozycje brzmią
lepiej na koncertach.
Dziwić może fakt przeniesienia koncertu z Hali Wisły do
klubu Kwadrat - czyżby nie było aż tylu chętnych? Garbage po swoim występie nie
wyszli do fanów, którzy czekali przy barierkach. "Pozdrowienia" dla
parki z Czech. Blond holka popiskiwała jak małpka, a jej boy gwizdał tak mocno,
że zamiast szumu od głośników miałem po koncercie świst w uszach. Nagłośnienie
było dobre (wbrew opiniom niektórych co się pochowali pod sceną lub na balkonie
i marudzili, że "chujnia"). Tak więc nie żałuję wydanej kasy, bo było warto.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz