Po raz piąty z rzędu miałem przyjemność gościć na trasie
Męskiego Grania. Wszystkie koncerty wyprzedały się w kilkadziesiąt sekund,
wiele osób musiało się w tym roku obejść smakiem. A trudności związane z kupnem
biletów wygenerowały ogromną falę hejtu na organizatorów (uruchomić sprzedaż w
poniedziałek rano – niezbyt trafny pomysł; do tego skorzystać z oferty firmy,
której serwery wieszają się po kilku sekundach…hm…). No ale mnie udało się
załapać na katowicki koncert. Był to niesamowity dzień pełen wzlotów i upadków.
Z racji koncertowego doświadczenia bardziej nastawiałem się
na tych mniej znanych artystów więc ucieszył mnie fakt zobaczenia już na samym
początku składu EABS. Ten jazzowo-eksperymentalny
zespół z hip-hopowymi naleciałościami zagrał intensywny set, który
niekoniecznie zyskał uznanie wśród przypadkowych słuchaczy, ale fanów awangardy
(eksperymentu?) na pewno ucieszył. Solówka na saksofonie? Proszę bardzo! Solo na basie? Nie ma sprawy!
Młodzi muzycy robili co mogli i od pierwszych dźwięków zjednali sobie fanów pod
sceną. Wykonany na koniec „Repetitions (Letters to Krzysztof Komeda” przeniósł
mnie do krainy nowojorskiego jazzu. Jakoś tak, a nie inaczej.
Tłum zgęstniał i wypełnił miejsce pod sceną, bo oto w
katowickiej Strefie Kultury zameldowała się Natalia Przybysz. Artystka zaprosiła swoich rodziców do wspólnego
wykonania „Dzieci Malarzy”. Był też inny znamienity gość – Wojciech Waglewski (legenda, opoka, lider Voo Voo i jeden z byłych
dyrektorów artystycznych Męskiego Grania).
Lao Che nie zawiedli.
Zrobili to co trzeba, a w kawałku „Kapitan Polska” gościnnie pojawił się
kolejny z rodu Waglewskich – Fisz. To
była jedna z wielu kolaboracji, które są stałym elementem Męskiego Grania.
Później oczywiście Fisz
Emade Tworzywo i wielkie pozytywne zaskoczenie w setliście – „30 cm” (gdy
ten numer śmigał w 2001 roku niektórych osób nie było jeszcze na świecie) oraz
hiciory „Zwiedzam świat” i odśpiewany przez publiczność „Biegnij dalej sam”.
Jedna z najważniejszych chwil nastąpiła tuż po braciach
Waglewskich – Tribute to Kazik –
projekt różnych artystów w hołdzie Kazikowi
Staszewskiego. Można było usłyszeć m.in. Łonę i Webbera, Krzysztofa Ostrowskiego z Cool Kids Of Death (który
w mojej opinii wypadł najlepiej) czy Barbarę
Wrońską. Niektóre wersje utworów Kazika brzmiały „dość odlegle” od swoich
pierwowzorów i nie przekonywały, ale jako całość projekt należy uznać jako
bardzo pozytywny - zwłaszcza wtedy, kiedy sam zainteresowany zaśpiewał w
towarzystwie Fisza - za co otrzymał burzę braw (nie pierwszy raz tego
wieczoru).
Mocnym punktem śląskiego line-upu był występ Kazika z Kwartetem ProForma. Aż wstyd
się przyznać, ale pierwszy raz widziałem tego artystę na żywo. Było warto. Było
warto, bo oprócz kawałków z nowej płyty pojawił się utwór z filmu „Sztos” oraz „Malcziki”,
które rozhulały publikę. Kazik początkowo chciał przesiedzieć swój występ,
jednak liche krzesełko go zniechęciło, a jednocześnie zmotywowało, żeby cały
koncert ruszać się żwawo, chodzić po scenie i dyrygować pozostałymi muzykami.
Co osobowość to osobowość. Głos charakterystyczna i charyzma, których nie zabił
ząb czasu.
Panie i Panowie, na Kortezie
poszedłem zjeść. Ja wiem, że niektórzy mnie teraz przeklinają, ale mam do tego
święte prawo. Podobno się podobało. Nie wiem, nie znam się, nie jestem fanem.
Przy okazji dodam, że na małej scenie również odbywały się
koncerty. Mnie oczarował energetyczny rockowy set The Freuders. Śpiewający perkusista! Kilka lat temu grali na Śląsku
i teraz odświeżyli się w mojej pamięci. Szkoda że tak krótko, szkoda że na
Męskim Graniu nie ma bisów - o czym przypominał ze sceny Piotr Stelmach - narażając
się przy tym na falę gwizdów. Zniósł to dzielnie, bo to facet który zjada na
śniadanie wszystkich konferansjerów w Polsce. I chwała mu za to!
Nie o wszystkim mogę napisać, a w tym roku było bardzo
intensywnie. Najlepsze Męskie Granie ever (stan na 23:20). Dowlokłem się pod
scenę główną z przeświadczeniem, że to mogłoby się skończył. Czułem spełnienie,
radość i wdzięczność dla artystów oraz organizatorów. Czułem szczęście i
zmęczenie…
Ale zaraz… jeszcze „truskawka” na torcie – Męskie Granie Orkiestra. W 2018 roku
hymn imprezy zrobił ogromną furorę. „Początek” nabił ponad 20 mln wyświetleń na
YouTube i szybko wyprzedał całą trasę. Nie tylko za sprawą wpadającej w ucho
melodii, ale z uwagi na to trio: Kortez,
Podsiadło, Zalewski. I w tym miejscu powinienem zakończyć tę relację…
Męskie Granie Orkiestra 2018 było najsłabszym punktem
programu artystycznego. Ogromne rozczarowanie czułem nie tylko ja, ale i część
weteranów imprezy, która słyszała ten projekt na żywo, gdy dyrektorem
artystycznym był choćby Smolik. Na
tegorocznej trasie zabrakło ikon muzyki (poza Kazikiem), zabrakło pomysłu i
tego niepowtarzalnego pierwiastka, z którego Orkiestra słynęła od lat. Ale po
kolei… okrojony skład (mniej instrumentalistów, nie było np. sekcji dętej i
wielu innych instrumentów). Na dzień dobry zagrany hymn „Początek”, który
powinien wbrew nazwie zamykać setlistę. Falstart! Podczas jego grania (najpierw
nie było słychać basu, później okazało się że by źle nastrojony). Przez
pierwsze 4 numery źle było słychać wokale (Zalewskiego i szczególnie
Podsiadłę). Panowie oczywiście żartowali na scenie (i tego luzu oraz dystansu
trzeba im zazdrościć), ale w głębi duszy mogli czuć pewien dyskomfort. Niestety
Krzysiek Zalewski jako tegoroczny dyrektor całego zamieszania zrobił trochę
cover band z hitami („Granda” Brodki, „Sorry Polsko” Marii Peszek czy „Peron”
Jamala). Sytuację ratowały numery z Kazikiem („Andrzej Gołota”) i zagrany po
raz drugi w dłuższej wersji „Początek”. Jednak ani to było inspirujące, ani
wyjątkowe. Wyszli, zagrali, podziękowali i poszli. Bez elementu zaskoczenia bez
interesujących interpretacji i tradycyjnego tabunu znamienitych gości. Głównie
bawili się w trzech, czasami dając komuś kilka minut. Nie zachwycili. Hymn
Męskiego Grania – owszem, zapewnił publiczności sporo frajdy, jednak jak
przypomnę sobie euforię, która towarzyszyła piosence promującej jedną z
poprzednich edycji… „Watahę” odśpiewaną przez tłum stawiam dwie półki wyżej niż
„Początek”.
Dlaczego tak się stało? Być może lekko komercyjny wymiar tegorocznej
edycji został narzucony odgórnie, może zabrakło na froncie kogoś w stylu
Wojciecha Waglewskiego lub Andrzeja Smolika. Pewnie za rok się przekonamy, bo
na 10 odsłonie Męskiego Grania musi się coś zmienić. Warto wrócić do starych
dobrych czasów i odważniej sięgać po repertuar, nie bać się szukać. A tymczasem
życzę organizatorom odwagi kończąc relację słowami hymnu „Nie chcę iść pod
wiatr, gdy wieje w dobrą stronę”.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz