Dziś krótko i nietypowo. Ponieważ ostatnio mniej słuchałem
muzyki, postanowiłem zrobić sobie krótką retrospekcję. Sprawdziłem czy wybrane zespoły
z mojego topu nadal działają na mnie tak jak przed laty. Oto wnioski.
1. Najlepszą awangardową płytą jest dla mnie wciąż - Fantômas - Fantômas z 1999 roku. Ten
szalony projekt trudno sklasyfikować, jest to po prostu chora jazda dla świrów.
Patton, Osborne, Dunn i Lombardo nagrali niepokojący, szalony album. Utwory
trwają średnio po kilkadziesiąt sekund, zawierają liczne przejścia. Fantômas to
taki Mr Bungle na sterydach podłączony do napięcia 230V.
2. Robiący furorę w UK nowy album Blur - pierwszy od 12 lat
- brzmi naprawdę nieźle. "The Magic Whip" jest dziełem raczej
stonowanym i (takie moje wrażenie) skrojonym pod rynek azjatycki: chińskie
znaki na okładce, część nagrań zrealizowanych w Hong Kongu, teledysk do
"Lonesome street" (a dodatkowo Japonia to jeden z niewielu krajów na
świecie, gdzie masowo kupuje się płyty z muzyką i dlatego to oni dostają
specjalne wydania "deluxe"). Damon Albarn nie traci formy. Klimatem
zbliża się do Gorillaz. Natomiast moim faworytem na "The Magic Whip" jest świetny "My
Terracitta Heart", ale zachwyca także "There Are Too Many Of Us"
i "Pyongyang" wzbogacony orientalnym azjatyckim motywem. Jest zatem wiele
powodów, by nadal kochać Blur.
![]() |
Blur - The Magic Whip |
3. Drugi, trzeci i czwarty album The Offspring nadal nieźle
brzmią w przeciwieństwie do całej chały, która rozpoczyna się od czasów
"Americany". Proszę sobie posłuchać "Genocide" albo
"Dirty Magic". Czy to ballada czy klasyczny punk rockowy numer z
słonecznej Kalifornii, zawsze jest melodyjne, prosto ze fajnym brzmieniem i zapamiętywanymi
refrenami. Zero mdłego pitolenia.
Niestety tak jak piszesz - Offspring kończy się na Ixnay...
OdpowiedzUsuń