Orange Warsaw Festival (dzień pierwszy)
Kontekst
Od lat do kolekcji festiwali brakowało mi tylko tego
warszawskiego. Ubiegłoroczna edycja była świetna i mogłem tylko żałować, że nie
miałem okazji się wybrać. W tym roku zostałem jednak namówiony na kupno biletu.
Cel był jeden: The Chemical Brothers. Orange
Warsaw Festival kończył mój czerwcowy maraton koncertowy: Limp Bizkit,
Gojira/Slipknot/Godsmack.
![]() |
#OWF2015 |
Logistyka
Do Warszawy przyjechałem wygodnym, klimatyzowanym Pendolino.
Niespełna trzy godziny podróży przebiegły szybko i bezstresowo. Sporo się
zmieniło od mojej poprzedniej podróży do stolicy pociągiem PKP. Trudności ze
znalezieniem odpowiedniego przystanku autobusowego w centrum przemilczę.
Aplikacje mobilne podają rozkłady, ale nic nie wspominają jak do danego miejsca
dotrzeć na piechotę poruszając się w gąszczu przejść, placów, świateł i
skrzyżowań... Jak się nie zna miasta
trzeba cierpieć. Urok laika.
Nocleg wykupiłem w przystępnej cenie rzut beretem od Toru
Wyścigów Konnych "Służewiec", gdzie odbywa się tegoroczna edycja
festiwalu. I dobrze, bo akustyka jest tu świetna, teren bardzo przyjazny (sporo
drzew, trawy i schładzającego wiatru). Wprawdzie Warszawa nie zaoferowała
festiwalowiczom darmowej komunikacji, ale dzięki biletowi dobowemu można było
się swobodnie poruszać po mieście (podczas trwania imprezy autobusy i tramwaje
kursowały do wczesnych godzin porannych).
Minusem OWF jest na pewno rozplanowanie "toi-toi"
(czy jak to się odmienia). Mała ilość budek i spore kolejki spowodowały, że
zmuszony byłem stać 30 minut w deszczu. Naprawdę słabo to wypada w porównaniu
do wielu nawet mniejszych festiwali.
Jedzenie i picie
Sporym plusem OWS jest gastronomia. Na festiwalu można napić
się dobrego piwa oraz zjeść świetnego burgera. Jest nawet jedzenie bezglutenowe
i oczywiście kuchnia wegetariańska. Ceny nie zabijają, a porcje są całkiem w
porządku jak na standardy tego typu przedsięwzięć. Ponadto dobra kawa i lody
mogą znacznie poprawić humor. Brawo dla organizatorów.
Sceny i line up.
Na terenie festiwalu znajdują się dwie sceny (główna i mała)
oraz namiot. Podczas mojej jednodniowej obecności (12 czerwca w piątek)
zaobserwowałem, że między poszczególnymi występami nie ma dziur, a wszystko
odbywa się płynnie. Szczególnie dobrze wypadały koncerty w namiocie, gdzie ze
względu na swoistą "koncentrację czynnika ludzkiego na małej
przestrzeni" zabawa była najlepsza.
Kto grał w tym roku? Było oczywistym, że przebicie
zeszłorocznej edycji będzie niewykonalne i line-up na pierwszy rzut oka
prezentował się przyzwoicie/średnio, ale można było wyhaczyć coś dla siebie. Ciężar
headlinerów musieli udźwignąć w tym roku The Chemical Brothers wraz z Muse,
Incubusem oraz Markiem Ronsonem. I to w zasadzie tyle, chociaż warto było wybrać
się też na koncerty Heya, Łąki Łan, Ørganek czy Maria Peszek (czyli mocny
polski zestaw).
Artyści i pierwsze
zaskoczenie.
Widziałem tylko kilku artystów. Najpierw w namiocie pojawili
się Afromental i zagrali dość żywiołowy set. Nigdy nie byłem fanem tego
zespołu, ale muszę obiektywnie stwierdzić, że potrafią dać ognia i dość mocno
mnie zaskoczyli na plus. Później na głównej scenie trafiłem na Heya. Było w
porządku zwłaszcza za sprawą staroci typu "Schisophrenic Family",
natomiast nowsze numery raczej mnie znużyły. Kasia Nosowska jak zwykle w jakimś
czarnym worku i z przerażeniem w oczach (wciąż stremowana?) była naprawdę
urocza i kupiła po raz tysięczny publiczność.
Wiecie, co mnie wywaliło z butów? Papa Roach! Kapela dla młodzieży, którą kojarzę z czasów grania w "Tony Hawk Pro Skater 2". Choć od tamtych czasów trochę wody w Wiśle upłynęło, a frontman zespołu mocno zbliżył się do czterdziestki, ich muzyka wciąż trafia do młodych i zbuntowanych słuchaczy. Panowie z Papa Roach dali bardzo czadowy koncert z przekrojowym setem ("Last Resort", "Scars", "Broken Home", "Between Angels and Insects"). Podczas "Gravity" wszystkie ręce poszły w górę, a praktycznie od początku do końca publika walczyła w sporym kotle ulokowanym pod sceną. Ścisk był nieprawdopodobny, a zespół dbał o pobudzanie publiki do aktywności. Świetnie przyjęty występ kończył "... To Be Loved". Dla mnie ogromne zaskoczenie ten koncert. Polecam.
Deszcz, głód i długie kolejki do toalet uniemożliwiły mi zobaczenie Noela Gallaghera i jego High Flying Birds, czego żałuję bardzo. Szkoda, bo podobno było bardzo dobrze, ale specyfika festiwali powoduje, że nie wszystko można ogarnąć.
Wiecie, co mnie wywaliło z butów? Papa Roach! Kapela dla młodzieży, którą kojarzę z czasów grania w "Tony Hawk Pro Skater 2". Choć od tamtych czasów trochę wody w Wiśle upłynęło, a frontman zespołu mocno zbliżył się do czterdziestki, ich muzyka wciąż trafia do młodych i zbuntowanych słuchaczy. Panowie z Papa Roach dali bardzo czadowy koncert z przekrojowym setem ("Last Resort", "Scars", "Broken Home", "Between Angels and Insects"). Podczas "Gravity" wszystkie ręce poszły w górę, a praktycznie od początku do końca publika walczyła w sporym kotle ulokowanym pod sceną. Ścisk był nieprawdopodobny, a zespół dbał o pobudzanie publiki do aktywności. Świetnie przyjęty występ kończył "... To Be Loved". Dla mnie ogromne zaskoczenie ten koncert. Polecam.
Deszcz, głód i długie kolejki do toalet uniemożliwiły mi zobaczenie Noela Gallaghera i jego High Flying Birds, czego żałuję bardzo. Szkoda, bo podobno było bardzo dobrze, ale specyfika festiwali powoduje, że nie wszystko można ogarnąć.
![]() |
The Chemical Brothers na #OWF2015 |
Chemiczni bracia
Występowi gwiazdy pierwszego dnia OWF towarzyszył deszcz. Na
szczęście udało się zdobyć pelerynkę i jakoś przetrwać te niezbyt sprzyjające
warunki atmosferyczne. The Chemical
Brothers zagrali dobry set oparty na ich sztandarowych numerach jak:
"Hey Boy Hey Girl" (nie dało się nie skakać), "Do It
Again", "Out Of Control" połączonym z "Setting Sun"
oraz z "It Doesn`t Matter". Każdemu utworowi towarzyszyły oczywiście
animacje, były też roboty i zakończenie w postaci "Block Rockin`
Beats". Dobrze przemiksowany set został gorąco przyjęty przez publiczność,
która mino opadów deszczu bawiła się doskonale. Najbardziej mistycznie zrobiło
się podczas "The Sunshine Underground", a kilka fragmentów seta
przeorało tłum basem tak solidnie, że momentami robiło się gorąco od uderzeń
fali dźwiękowej!
Konkluzja bracia i
siostry jest taka...
...że warto wybrać się na ten festiwal, szczególnie wtedy
gdy odbywa się w tak przyjemnych okolicznościach przyrody jak
"Służewiec". Nie miałem okazji zobaczyć wszystkich artystów, ale
jestem pewien, że niewiele osób mogło żałować wydanych pieniędzy.
...
...
Mi się niesamowicie podobało i żałuję, że nie mogłam zostać na całym występie The Chemical Brothers, ale i tak bawiłam się świetnie!
OdpowiedzUsuńPelerynki jege... uratowały skórę ;)
Usuń