poniedziałek, 17 października 2011

Melvins we Wrocławiu (15.10.2011)

Po raz drugi w życiu spotkałem Buzza Osborne`a - przybyło mu siwych włosów od 2004 roku (kiedy miałem okazję słuchać go, gdy występował w Fantomasie na koncercie w warszawskiej "Stodole"). Jednak na gitarze gra nadal wyśmienicie. Bardzo soczyście. Koncert Melvins właśnie należał do tych cięższych, masywnych i bardzo hałaśliwych.

Ale po kolei. Zespół zjawił się w na scenie Firleja około 20.30 i dał ponad półtoragodzinny pokaz. Znawcy nazywają to brzmienie sludge metalem. Niech im tam będzie. Kilkanaście utworów wybrzmiało w tym małym klubie dość głośno, momentami kakofonicznie, aczkolwiek tego akurat można się było spodziewać. Zagrali kilka kawałków z ostatniej płyty - szczególnie dobrze przyjęty "The Water Glass". "Lizzy" pojawiło się gdzieś w środku a "The Bit" oraz "Shevil" na końcu. Zabrakło wprawdzie "Revolve", ale wiadomo że nie zawsze to grają na żywo.
Dwóch perkusistów to jest moc - co jakiś czas raczyli nas bębniarskimi bataliami, a soczysty, konkretny set zbliżony był do tego z innych występów kapeli podczas europejskiej trasy.



Dwie rzeczy warto odnotować:
- to był pierwszy koncert Melvins w Polsce i nie wiadomo czy nie ostatni;
- świetna publiczność - młyny pod sceną, dziewczęta szalejące w pogo, ludzie noszeni na rękach, istne szaleństwo.

Moją krótką relację chciałbym podsumować tym, iż są w życiu pewne zdarzenia, które trzeba odfajkować. Do takich właśnie należy zaliczyć koncert Melvins.