wtorek, 31 marca 2015

The Prodigy - The Day Is My Enemy (2015) - recenzja płyty

Jako fan zespołu The Prodigy zawsze z nadzieją oczekuję kolejnych albumów. W 2009 roku ukazała się moja ulubiona płyta "Invaders Must Die" z fenomenalnym kawałkiem "Omen". 30 marca zespół wypuścił szóstą płytę. Krążek "The Day Is My Enemy" tytułem nawiązuje do słów Elli Fitzgerald: "Dzień jest moim wrogiem, noc przyjacielem". Album z założenia miał być dynamiczny i agresywny.

Najpierw okładka - a na niej mroczny lisek, który skrada się pod domostwa. Rudzielec patrzy nam prosto w oczy. Czy zatem zespół jest jak ten chytrusek, który chce nas wykiwać? Jedni recenzenci twierdzą, że tak. Ja uważam, że jest odwrotnie. 

The Prodigy - The Day Is My Enemy
The Prodigy - The Day Is My Enemy

"The Day Is My Enemy" rozpoczynają dwa numery singlowe, z których kawałek tytułowy wyróżnia się żywymi bębnami Top Secret Drum Corps, ciekawą partią wokalną Martiny Topley-Bird (współpracowała m.in. z takimi artystami jak: Tricky, Gorillaz, Massive Attack) oraz motywem rodem z maszyny 8-bitowej. "Nasty" zapada w ucho głównie dzięki charakterystycznemu brzmieniu* i wokalom Flinta. Później mamy bardzo intrygujący numer wzbogaconymi klimatami orientalnymi "Rebel Radio". "Ibiza" z gościnnym udziałem Sleaford Mods z agresywnymi tekstami (numer z przekazem krytycznie odnoszący się praktyk współczesnym DJ-ów, czyli np. grania muzyki z mp3). Jednak najważniejszym i moim zdaniem najlepszym momentem na płycie jest utwór "Wild Frontier" - od razu wpada w ucho - coś dla fanów brzmień ery gier telewizyjnych i c-64 (koniecznie zobaczcie teledysk). Kolejne numery eksplorują różne nurty muzyki elektronicznej:  drum and bass ("Rok-Weiler", "Roadblox"), klimatyczny "Beyond The Deathray" z masą syntezatorów od Neila McLellana (współpracuje z The Prodigy od ich drugiego albumu) czy dynamiczny oparty na orientalnym motywie "Medicine".



A teraz o dwóch bardzo oryginalnych kawałkach - spokojny "Invisible Sun" na myśl przywodzi twórczość The Glitch Mob. Za świetną melodię, klimat i przesterowane gitary wypada dać dodatkowy punkt. Zupełnym przeciwieństwem jest wściekły "Wall Of Death", który zamiata parkiet. Ten numer jest jak pomost między starym a nowym The Prodigy.



Według twórców ten album najlepiej sprawdzi się na żywo. Zapewne dynamiczne numery "pod nóżkę" rozgrzeją i tak już gorące sety The Prodigy. Nie jest to płyta przełomowa w elektronice, bo taka nie mogła być, natomiast album spełnia standardy, do których artyści zdążyli nas przyzwyczaić. Warto dodać, że praktycznie większość materiału stworzył Liam Howlett i to jego można chwalić lub krytykować za ten album (za jego koncepcję, przekaz itd.). Wbrew krytycznym opiniom nie jest to dzieło złe. Nie jest najlepsze w dyskografii, ale dzięki takim perełkom jak "Wild Frontier" czy "Invisible Sun" warto posłuchać. Niejeden raz. Polecam.

*Zawsze opisując płyty z elektroniczną muzyką brakuje mi słów, by nazwać niektóre zjawiska. Motyw przewodni kojarzy mi się z Chinami lub Japonią.... Trzeba posłuchać i wyrobić sobie własne zdanie. Taka prawda.

Lista numerów:

1. The Day Is My Enemy
2. Nasty
3. Rebel Radio
4. Ibiza (feat. Sleaford Mods)
5. Destroy
6. Wild Frontier
7. Rok-Weiler
8. Beoynd the Deathray
9. Rhythm Bomb (feat. Flux Pavilion)
10. Roadblox
11. Get Your Fight On
12. Medicine
13. Invisble Sun
14. Wall of Death
 

wtorek, 24 marca 2015

7 "ekscytujących" momentów mojej koncertowej przygody

1. Fantomas [2004]
Pierwszy wielki koncert w życiu. Rok 2004. Warszawa. Przed samym występem wódka z Dr. Yryy (El Dópa) tuż obok klubu Stodoła. Towarzystwo prawdziwych świrusów. Ostre pogo, którego nie wytrzymałem i odpadłem. Niezapomniany występ Pattona, Lombardo, Dunna oraz Osborne`a. Szkoda że tak krótko. Jednak na początek musi wystarczyć.

2. Tito & Tarantula [2009]
Pierwszy raz na scenie. Kapela postanowiła zrobić wielką imprezę. Ludzie wbijają do zespołu, przybijają "piątki", robią zdjęcia (w 2009 roku nie było jeszcze mody na "selfie"). To nie koncert, to wielka balanga z kapelą. 

3. Living Colour [2010]
Basista wchodzi w tłum i wycina soczyste solo. Jest jednym z nas. Granica między tłumem a sceną znika. Ten gość nazywa się Doug Whimbish, a ja rozwalam buta na koncercie Living Colour. Jest dobrze!

4. Black Label Society [2011]
Jest tak intensywnie i gorąco, że muszę pod koniec koncertu wyjść z klubu, by zaczerpnąć powietrza. Dawno muzyka mnie tak nie przeorała. Dawno nie potrzebowałem tlenu. Jak senior, jak nowicjusz.

5. Grinderman [2011]
Nick Cave w najbardziej zadziornym wydaniu. Drapieżny, mroczny, prowokujący. Pomimo porywającego koncertu, do domu wracam wnerwiony, bo musiałem oddać bilet (jakieś chore przepisy ktoś wymyślił). Od tamtego dnia robię zdjęcie każdej wejściówki. Tak na wszelki wypadek.

6. Iggy Pop and The Stooges [2012]
Ten gość to ma siłę. Mógłby być moim dziadkiem, a energii ma więcej niż niejeden młodzian... i ja tego dnia. Podczas występu gwiazdy wieczoru jestem gdzieś na uboczu. Zwijam się z bólu. Jedzenie festiwalowe zaszkodziło. Zamiast pogo mam ochotę puścić pawia. Nigdy więcej takich kulinarnych przygód.

7. Łąki Łan [2014]
Podkoszulek mogę wykręcać. Jestem po kolejnym spotkaniu z funkowym kosmicznym statkiem, co się zwie Łąki Łan. Kwintesencja dobrej zabawy, skakania i pozytywnej energii. Nie ma już Big Fat Mamy, ale ekipa Paprodziada dba by każdy mięsień przypomniał mi o swoim istnieniu.

Te momenty były wyjątkowe na specyficzny sposób. Jeśli czujesz zawód po ich poznaniu, opisz swoje koncertowe doświadczenia.

sobota, 21 marca 2015

Lao Che - Dzieciom (2015) - recenzja płyty

"Płock żąda dostępu do morza", czyli bajki dla dorosłych

W ubiegłym roku na Męskim Graniu w Chorzowie miałem okazję usłyszeć Jazzombi!e - wspólny projekt muzyków Lao Che i Pink Freud, który m.in. odświeża dokonania formacji Koli. Byłem zachwycony. Jak na razie nie doczekałem się premiery płyty Jazzombię, ale wyszedł nowy album Lao Che. Od razu powiem, że przez lata nie byłem wielkim fanem tej formacji (a znam ją od 2002 roku). Zawsze ich ceniłem, ale słuchałem sporadycznie. I teraz nastąpił przełom. Płyta "Dzieciom" rzuciła mnie na kolana. Dołączam zatem do grona entuzjastów.



Najmocniejsze fragmenty? Wszystkie są mocne! Na początku orientalny "Dżin", zawadiacki  i swingująco-jazzowy "Tu" (stylistycznie mocno zbliżony do muzyki Koli), później bujający ""Wojenka" z funkowymi klawiszami i gitarą (tak powinien wyglądać antywojenny manifest XXI wieku). "Znajda" to psychodeliczna jazda (transowemu afrykańskiemu perkusyjnemu rytmowi towarzyszą trąbka, organy i pojechana gitara). Kolejny utwory stanowią bardziej stonowaną i nastrojową część albumu. Natomiast końcówka to rockowa "Legenda o Smoku" i świetny funkowy numer (a może nawet afrobeatowy?) "A chciałem o sobie".

Teksty Spiętego  oczywiście na wysokim poziomie, można o nich pisać osobny artykuł. Nie chcę nikomu odbierać przyjemności, polecam wsłuchanie się w album "Dzieciom". Nie będziecie się nudzić.

Wydany w marcu album cechuje się eklektycznością, która wspaniale wyciąga najlepsze elementy z różnych gatunków łącząc je we wspaniałym muzycznym crossoverowym bigosie (rock, swing, jazz, funk, elektronika, psychodelia). Dziesięć numerów na płycie "Dzieciom" przekona wielu, nawet największych sceptyków. "Dzieciom" jest wydarzeniem na polskiej scenie muzycznej. Gorąco polecam.

Lista utworów:
1. Dżin
2. Tu
3. Wojenka
4. Znajda
5. Bajka o Misiu (tom pierwszy)
6. Bajka o Misiu (tom drugi)
7. Z kamerą wśród zwierząt buszujących w sieci
8. Errata
9. Legenda o Smoku
10. A chciałem o sobie