niedziela, 27 kwietnia 2014

The Glitch Mob - Love Death Immortality (2014) - recenzja

Z twórczością The Glitch Mob zetknąłem się oglądając jeden z filmików kręconych kamerą Go Pro (używają jej głównie sportowcy, bo łatwo można ją zainstalować np. na kasku). Muzyka robiona przez trio z Los Angeles to elektronika. Często określa się ją mianem glitch, co z języka angielskiego oznacza zakłócenie. Charakterystycznymi cechami tego gatunku muzycznego są: wyraźny rytm, krótkie sample oraz inne efekty, które są generowane właśnie poprzez zakłócenie fali dźwiękowej. Brzmi skomplikowanie? Może i tak, ale słucha się wybornie.

The Glitch Mob - Love Death Immortality (2014)
The Glitch Mob - Love Death Immortality (2014)
Druga płyta (LP) w dyskografii The Glitch Mob przynosi pięćdziesiąt minut brzmień znanych z debiutu. Sporo tu gości: Aja Volkman (wokalistka z indie rockowego Nico Vega), duet Sister Crayon oraz nieco mniej znani - Yaarroohs i Metal Mother. Te kolaboracje wypadają w porządku, choć szału nie ma. Zresztą cała płyta choć obraca się w klimatach glitch hop, za bardzo skręca w stronę popu, co jest trudne do zniesienia, jeśli przypomnieć genialny debiut  z 2010 roku ("Drink the sea"). Bardzo możliwe, że wspomniane wcześniej gościnne występy miały być sygnałem do zmiany, próbą modyfikacji formuły. Tylko że ta formuła jeszcze się nie wyczerpała...



Zacznę jednak o dobrych stron - rewelacyjny "Can`t kill us" ma wszystko czego oczekujemy od The Glitch Mob - fajne dźwięki, zero wokali, po prostu miodzio. "Beauty of the unhidden heart" raczy swoim klimatem. No i trzeba polecić otwierający album utwór "Mind of a beast", który funduje nam złudne nadzieje, że oto przed nami coś wspaniałego...



Zachwyty opadają, gdy słyszę kawałki z udziałem Aji Volkman ("Our demons", "I need my memory back") w mocno popowej stylistyce. Później "Skytoucher" bombarduje dość trywialnie i przewidywalnie jak na glitchowe zajawki. "Fly by night" gwałci uszy popem (skąd się biorą te okropne dźwięki niczym przesterowane chomiki z utworów Scootera? bleeaahhh). Przykro się robi słuchając drugiej płyty The Glitch Mob, bo obcowanie z tą muzyką nie sprawia tyle frajdy, co w przypadku "Drink the sea". 

Do czego najbardziej pasuje muzyka The Glitch Mob? Przy pierwszej płycie świetnie gra się w wyścigi samochodowe. Ha! Dobrze spełnia rolę tła, co nie wyklucza możliwości puszczania jej przy innych okazjach. Drugi album ("Love Death Immortality") nie ma już tego klimatu i dynamitu, zawodzi... Dlatego szczerze ją odradzam!

Lista utworów:
  1. Mind Of A Beast
  2. Our Demons (Feat. Aja Volkman)
  3. Skullclub
  4. Becoming Harmonious (Feat. Metal Mother)
  5. Can't Kill Us
  6. I Need My Memory Back (Feat. Aja Volkman)
  7. Skytoucher
  8. Fly By Night Only (Feat. Yaarrohs)
  9. Carry The Sun
  10. Beauty Of The Unhidden Heart (Feat. Sister Crayon)


sobota, 19 kwietnia 2014

Zespoły, których dziś nie słucham cz. IV i V

Ostatni odcinek  serii o kapelach z przeszłości, których dziś nie uświadczysz w moim odtwarzaczu, poświęcam cięższym brzmieniom oraz takiej zbieraninie z różnych gatunków muzycznych.



Część IV: Hard Rock/Metal &Muzyka alternatywna:
Megadeth - jeśli chodzi o wielką czwórkę thrashu... Antrax uważałem za zespół dość nierówny. Metallica i Slayer? Do dziś słucham. A kapela Mustaine`a kiedyś przeze mnie bardzo lubiana, popadła w zapomnienie. Uważam, że to błąd, bo Megadeth w ubiegłym roku wydał kolejną płytę i nadal trzyma poziom... No cóż, nikt nie powiedział, że rozstałem się twórczością tego zespołu na stałe. Zrobiłem sobie po prostu kilkuletnią przerwę w słuchaniu. Hehe.


Soulfly - był taki czas, że bardziej jarałem się tym zespołem, niż Sepulturą. Mocno przeorałem drugą i trzecią płytę. Utwór "Seek`n`strike" swego czasu działał na mnie jak paliwo. Here we go! 

Mars Volta - moje pierwsze przesłuchanie "De-Loused in the Comatorium" (2003) skończyło się kupnem krążka, analizowaniem okładki, tekstów i ogólnym zachwytem nad zespołem Omara Rodrigueza-Lopeza oraz Cedrica Bixlera-Zapaty (wcześniej znanych z At The Drive-In). Ich debiutancka płyta odświeżała skostniałe struktury rocka progresywnego i nadawała ton ówczesnej muzyce alternatywnej. Z czasem jednak wysoki wokal Omara zaczął mnie drażnić i kolejne płyty już tak nie wprawiały w euforię. Warto jednak wsłuchać się we wspomnianą przez mnie "De-Loused in the Comatorium". Pośród różnych smaczków można tam odkryć bas Flea (Red Hot Chili Peppers) oraz gitarę Johna Frusciante (ex-RHCP), a także niesamowicie bębniącego Jona Theodore.

Deep Purple - jedna z niewielu legendarnych kapel, którą lubię i nie słucham obecnie. No cóż, tak się po prostu złożyło. Lubię ich pierwsze płyty ("In rock", "Made in Japan"). Na nowsze dokonania pewnie kiedyś zajrzę.

Część V: różne:
Young Gods - industrial, rock, ambient prosto ze Szwajcarii. Muzyka dziwna, mroczno-transowa, specyficzna. Wpisuje się w obszerny nurt artystów z różnych gatunków, którzy przykuwali moją uwagę dekadę temu. Polecam wydany w 2000 roku "Second nature". 

Norah Jones - w 2003 roku byłem fanem amerykańskiej artystki łączącej jazz, folk, soul z muzyką pop. Album "Feel like home" był znakomitą odskocznią dla gitarowych zainteresowań, jakie rozwijałem w tamtym czasie. Kto nie czuje fenomenu kawałka "Sunrise" niech pierwszy rzuci kamieniem...


Przy sporządzaniu ostatnich wpisów musiałem dokonać selekcji. Zespołów "odstawionych" jest więcej, a niektóre z nich mogą nawet dla zaawansowanych słuchaczy okazać się nieznane. Czas pokaże jak ta lista będzie wyglądać za kilka lat. Jest duże prawdopodobieństwo, że do opisanych tu artystów kiedyś powrócę. Przecież musiałem odświeżyć ich płyty, by napisać ten cykl. I ta podróż w przeszłość była przyjemnym doznaniem.

A jakie jest Wasza lista porzuconych kapel?

wtorek, 15 kwietnia 2014

Zespoły, których dziś już nie słucham cz. II i III

Dwie kolejne części omówienia zespołów, który dziś nie słucham, lecz wciąż darzę sentymentem, dotyczą muzyki mrocznej i progresywnej. Jak widać rozstrzał gatunkowym jest spory (poprzednio punk, teraz gotyk).



Część II: Gothic & Progressive Rock:

Moonspell - mroczny gotycki rock/metal z Portugalii. Przesłuchałem kilka płyt, ale najbardziej zapadł mi w pamięć utwór "Opium" (bardzo dobry klip, polecam). Album "Irreligious" (1996) łączy diabły, wampiry, mrok i co tam jeszcze w gotyku najcenniejsze. 


Anathema - nie wiem czy do końca porzuciłem ten zespół, bo dogłębnie zapoznałem się tylko z płytą "Judgment" (1999). Brytyjczycy są uznawani wraz z Paradise Lost, Katatonią i My Dying Bride za prekursorów death doom metalu (tako rzecze wikipedia). Ja osobiście nie wiem co to dokładnie znaczy, ale przymierzam się, by kiedyś posłuchać albumów Anathemy.

Therion - szwedzki symfoniczny metal. Gatunek dziś bardzo mi obcy. W przeszłości lubiłem dwie płyty Theriona: "Vovin" (1998) i wydany dwa lata później "Deggial". Co mógłbym powiedzieć o tej kapeli? Chyba miałem dawno temu chwilową zajawkę na takie klimaty. Tu gdzieś metalowy riff, tam chór i orkiestra. Dziś już mnie to nie rusza.

Paradise Lost - głównie za sprawą "Believe in nothing" zapałałem fascynacją do tej brytyjskiej doom/gothic metalowej formacji. Kawałek "Mouth" to prawdziwa perła. Jako ciekawostkę podam fakt, iż kiedyś usłyszałem w radio świetny utwór. Zapamiętałem tylko fragment tekstu. Przez kilka siłowałem się próbując go odnaleźć. I kiedyś koleżanka podesłała mi linka do: Paradise Lost - Forever failure. Bingo! 



Część III: różne:

Dead Can Dance - trudno jednym słowem określić ich muzykę. Mamy tam jakieś elementy etniczne, ambient, gotyk, zimną falę albo po prostu world music. W ich twórczości sporo jest muzyki dawnej. Polecam utwory "Black sun" oraz "Cantara". 



Moby - to zadziwiające, bo jak usłyszałem w 1999 roku album "Play", to myślałem, że będę fanem Mobiego do grobowej deski... Ta wielowymiarowość (elektronika, rock, techno, ballady i co tam jeszcze się dało zmiksowane na jednej fantastycznej płycie). Na przełomie wieków Moby był absolutną gwiazdą, wypuszczał hit za hitem, a ja jarałem się jego kompozycjami jak szalony. Pamiętacie te dwie potwornie smutne piosenki "Natural blues"(klip w domu starców) i "Why does my heart feel so bad"? (animowany). Słuchało się, nawet komercyjne stacje czasem puszczały.
Obsesja po roku minęła. Eksplorując dyskografię Mobiego Udało się odkryłem iście punkowy kawałek tego twórcy znanego głównie z muzyki klubowej - znacie " That's when I reach for my revolver"? W 1996 roku Moby wydał gitarowy album "Animal rights". 



The Strokes - załapałem się na nową falę rocka, pełną tych wszystkich kapel z nazwami zaczynającymi się od "the". Debiutancki album "Is this it" z 2001 przypadł mi do gustu. Gdybym miał wytłumaczyć, co grają nowojorczycy, rzekłbym: najprostszego w świecie rocka, a za ojca chrzestnego mają Iggiego Popa i The Stooges.
Podobne "odstawione" przez mnie kapele w tym klimacie: The Bravery, The Rapture, The Darkness.

sobota, 12 kwietnia 2014

Zespoły, których dziś już nie słucham cz. I

Jest wiele takich kapel, jakie pamiętam ze szkoły średniej lub studiów. Słuchałem ich dużo i często. Niektóre poprawiały nastrój i dodawały kopa, inne wprowadzały w kontemplacyjny klimat. Czasami do nich wracam, ale próżno szukać tych nazw w topie ulubionych artystów. Mam jednak spory sentyment i wiem, że w pewnym okresie mojego życia, były bardzo ważne.

Okładki


Część I: Punk Rock:

The Offspring - moja młodzieńcza fascynacja. Kalifornijski punk rock, których przepełniony był zawsze słońcem, melodiami i świetnym wokalem Dextera Hollanda. Poznałem ich dzięki "Americanie" i od "Americany" zacząłem nienawidzić, za komercję. Tak, w sumie to dobre słowo. Choć nie lubię tego określenia, lecz brzmienie The Offspring od roku 1998 uległo zmianie. Już nie było takie zadziorne i punkowe. Więcej pojawiło się grzecznych piosenek... Kupiłem ich pierwszy album na CD, cztery kolejne na kasecie. Takie to były czasy.
Podobne "odstawione" przez mnie kapele w tym klimacie: Green Day.



The Bill - polscy punkowcy z głupimi tekstami. Urzekli mnie ambitnymi kompozycjami jak: "Pop kultura", "Kibel II" czy " Barbie". Brudne, niechlujne granie zawarte na płycie "Sex`n`Roll" (1995) zostało objechane przez krytyków, ale jednego nie można odmówić The Billowi, że byli zabawni.
Defekt Muzgó - agresywny punk z Wałbrzycha (powstali jako Bunt w 1981, rok później przemianowali się na Defekt Muzgó). Trochę inny klimat niż The Bill - bardziej ponury, pesymistyczny. Album "N.U.D.A." (1993) często lądował w moim odtwarzaczu. Kawałek "Maskarada" do dziś wywołuje  u mnie ciarki.  



Dezerter - nie ma chyba lepszego polskiego punkowego zespołu na okres buntu. Krytyka konsumpcjonizmu, konformizmu, głupoty świata i wszystkiego co młodego człowieka najbardziej interesuje. Ktoś powie Włochaty, ale ten nigdy do mnie nie trafiał. Może "zimno falowa" Siekiera - tak, legenda. Do dziś ich słucham. Natomiast Dezerter wykraczał poza ramy gatunku. Przejmujący "Pierwszy raz" oraz utwór o socjologicznym wydźwięku "Zasady dynamiki tłumu". No i jeden z najlepszych polskich punkowych tekstów - "Bestia":
Robotnicy w fabryce, policjanci na ulicy
Złodzieje w więzieniach, artyści w podziemiach
Jest prawo i porządek, chcemy pełny mieć żołądek
Telewizja nie kłamie, uwierzcie reklamie!



Podobne "odstawione" przez mnie kapele w tym klimacie: Psy Wojny.

Zapraszam do dzielenia się spostrzeżeniami na temat Waszych "porzuconych" kapel.

środa, 9 kwietnia 2014

Black Label Society - Catacombs of the Black Vatican (2014) - recenzja płyty

Siła - determinacja - bezlitosny - na zawsze, czyli nowe Black Label Society

Ostatnie dwa albumy Black Label Society były lekkie - akustyczne. Nadszedł moment na coś cięższego. Komu brakowało solówek, gitarowych sprzężeń, hard rockowych walcowatych brzmień i powolnych wokaliz a la Ozzy, ten powinien sięgnąć po najnowsze dzieło Black Label Society "Catacombs of the Black Vatican". Wydany 8 kwietnia dziewiąty studyjny album Zakka Wylde`a  przynosi  tradycyjnie dużo soczystych riffów, jest mocny i na swój przebojowy (jak wszystkie poprzednie płyty BLS).

Black Label Society - Catacombs of the Black Vatican
Okładka płyty Black Label Society - Catacombs of the Black Vatican

Choć w zespole nie ma już gitarzysty Nicka Catanese, a perkusiści zmieniali się ostatnio dość często, to Black Label Society nie traci nic ze swego charakteru. Wszystko przebiega zatem według znanego schematu: kilka mocnych kompozycji i parę ballad. Oczywiście mózg całego przedsięwzięcia, czyli Zakk Wylde prócz szaleńczych solówek dokłada gdzieniegdzie pianino albo jakieś smyki (patrz: "Angel of mercy"). W "Scars" pojawia się gitara akustyczna (tak, znamy to już z poprzednich płyt). Trzeba przyznać szczerze, że muzycy BLS mają jakiś patent na nagrywanie ballad (bez problemu można z nich ułożyć niejedną składankę). Fani metalu będą ucieszeni utworami typu: "Damn the Flood", gdzie wokal Zakka przeradza się w krzyk. Ulubiony "kiler" z tej płyty? "Empty Promises"? Dlaczego? Nie jest najostrzejszy, ale przypadł mi do gustu ze względu na perkusyjną zagrywkę (w połowie kawałka). Komu mało może sięgnąć po wersję deluxe i posłuchać dwóch bonusowych utworów. Wiadomo, BLS nigdy za dużo.

Okładka płyty: czaszki, skrzydła anioła, starożytny skrypt - upewnia w mnie w przekonaniu, że to kolejna porządna płyta Black Label Society.  Podziemia Watykanu na pewno nie są wypełnione taką muzyką. A szkoda...

Lista utworów:
1. Fields of Unforgiveness
2. My Dying Time
3. Believe
4. Angel of Mercy
5. Heart of Darkness
6. Beyond the Down
7. Scars
8. Damn the Flood
9. I've Gone Away
10. Empty Promises 
11. Shades of Gray

sobota, 5 kwietnia 2014

Nirvana i Alice In Chains


Na łamach portali internetowych (jeśli słowo "łamy" jest adekwatne) przetoczyła się dziś batalia kto lepszy: Layne Staley czy Kurt Cobain? Nie tu zasadza się sedno dyskusji. To przecież The Melvins byli najważniejszym zespołem, który utorował drogę całej tej muzyce znanej jako grunge. Swoją drogą zabawne jak bardzo zmitologizowały się ikony tamtej sceny rockowej, skoro dziś wokół nich toczą się boje (jedni starają się krytykować, inni wznoszą na piedestał). Jestem przekonany, że i tym razem prawda leży gdzieś pośrodku.

Neurotyczne osobowości jakimi byli Cobain i Staley zatopieni w medialno-narkotykowym szambie wpłynęli mocno na muzykę. Kurt umiejętnie odświeżył formułę punka dodając brud oraz hard rocka. Warto jednak odnotować, iż mimo całego cierpienia i buntu wobec cynicznego szołbiznesu, umiał jednak wyrolować kolegów z zespołu dzieląc zyski z tantiem Nirvany na swoją korzyść (kasę wydawał na prochy). Czyli może nie był aż tak bardzo alternatywny i niekomercyjny?
Layne zrobił rzecz genialną - nagrał parę płyt z AIC oraz jeden wyborny album Mad Season. Miał też bardzo specyficzną manierę wokalną. Trudną do podrobienia. Jednak również i on wpadł w objęcia nałogu. Staley pod koniec swojej kariery bardzo dużo ćpał, robił pod siebie, a kasę trzepał na wydawaniu składanek Alice In Chains. Mimo obiecujących karier obaj wokaliści sięgnęli dna. Ale...

Należy oddać im jedno. Ich charyzmatyczne osobowości i ciekawe barwy głosu (rozpoznawalne) przyciągnęły rzesze młodych ludzi. Stworzyli też kilka istotnych albumów. Coś po nich zostało. Alice In Chains istnieje do dziś i trzyma się dzielnie (głównie za sprawą Jerry Cantrella). Zresztą popularność Nirvany to nie tylko Cobain. Dave Grohl po jej rozpadzie zrobił naprawdę sporo: Foo Fighters, bębny na płycie "Songs for deaf (moich ukochanych Queens of the Stone Age) czy świetne projekty Probot i Them Crooked Vultures.

Nirvany kiedyś trochę słuchałem (jako dzieciak), jednak dziś już mnie to nie kręci. Alice In Chains nadal lubię. Wracam jednak do punktu wyjścia. Jak już będziemy analizować fenomen dwóch ikon grunge`u, warto przypomnieć o The Melvins. Kapela Buzza Osborne`a grająca sludge/stoner/doom/rock zdefiniowała brzmienie, utorowała drogę muzycznie (bo komercyjnie uczyniła to Nirvana). Dlatego dziś polecam posłuchać: 



P.s.
Wybaczcie ten chaotyczny wpis, muszę uporządkować informacje:
1. The Melvins nigdy nie przebili się do tak szerokiej grupy odbiorców, ich muzyka była zawsze trudniejsza w odbiorze.
2. Z Cobaina zrobiono produkt, który może wielu wkurzać, ale sam częściowo sobie na to zasłużył. Był kontrowersyjny. Z jednej strony nienawidził mediów, z drugiej strony nie potrafił bez nich żyć. To one emitowały klipy, transmitowały koncerty, publikowały wywiady.
3. Alice In Chains oraz Nirvana są dla sceny alternatywnej tak bardzo potrzebne jak Metallica czy AC/DC lub Aerosmith dla rocka. Stanowią wizytówkę, magnes, głos pewnego pokolenia artystów.
4. Byłem na koncercie The Melvins i dzięki nim uwierzyłem, że dwie perkusje na scenie mają sens. Muzyka Buzza i spółki nie zestarzała się.
5. Wspomniana na początku tekstu dyskusja - kto lepszy nie ma sensu - ale warto by młodzi ludzie też poznali fundamenty tej grunge`owej sceny. Może warto wykorzystać pretekst kolejnych rocznic śmierci obu artystów, do głębszego zaprezentowania tamtych czasów...

czwartek, 3 kwietnia 2014

Pixies - Indie Cindy (2014)

Kiedy recenzowałem pierwsze dwie EP-ki Pixies nie spodziewałem się, że za jakiś czas wyjdzie nowa płyta. Okazało się, że premierowe wydawnictwo, to nic innego jak wspomniane wcześniej EP1 i EP2 oraz wypuszczona w marcu EP3. Dla mnie żadna frajda z jarania się nagraniami, skoro już je słyszałem. Jednak dla fana Pixies na album "Indie Cindy" (oficjalnie wychodzi 28 kwietnia) na pewno znajdzie się miejsce na półce. Chociaż mam kilka zastrzeżeń...

Pixies - Indie Cindy
Pixies - Indie Cindy

Nie będę kolejny raz omawiał tych nagrań. Zainteresowanych odsyłam do poprzedniej recenzji (Pixies - EP1 & EP2). Patrząc na album już jako całość, mam uczucie niedosytu. Dwadzieścia lat temu ich muzyka była bardzo świeża, pozytywna i wciągająca, przyprawiała mnie o gęsią skórkę. Dziś brakuje mi basistki Kim Deal (głównie jej charyzmy i śpiewu). Nie ma też kompozycji na miarę "Debaser" czy "Where is my mind" albo nawet szaleństwa a la "Vamos". Jeśli nie znasz Pixies, polecam ci zacząć ich słuchać od pierwszej płyty. "Indie Cindy" ma kilka słabszych popowych elementów i bliżej jej do "Trompe Le Monde", niż do genialnej "Surfer Rosa & Come on pilgrim".

Ponarzekałem, ale muszę i tak polecić ten album, bo mimo wymienionych mankamentów, jest dobry. Z każdym przesłuchaniem przekonuję się do nowych nagrań, także tych bardziej popowych. Najważniejsza informacja - powrót zespołu i aktywność muzyczna (płyty, koncerty). W tym roku będziemy mieli okazję sprawdzić jak nowe kompozycje wypadają na żywo. Pixies zagra 13 czerwca w Warszawie.

wtorek, 1 kwietnia 2014

Luxtorpeda - A morał tej historii mógłby być taki, mimo że cukrowe, to jednak buraki [2014] - recenzja płyty

Komu udało się zapamiętać tytuł trzeciej płyty Luxtorpedy? Przyznać się bez bicia. Mnie nie, ale to bez znaczenia, bo zespół o którym mowa ma patent na wygrywanie plebiscytów, pierwsze miejsca rockowych list przebojów i wielki szacunek w branży. 

Luxtorpeda - A morał z tej historii mógłby być taki...
Luxtorpeda - A morał z tej historii mógłby być taki...

Nim miałem okazję zapoznać się z albumem "A morał tej historii mógłby być taki, mimo że cukrowe, to jednak buraki", zespół udostępnił go na swoim profilu YouTube, zatem niespodzianek nie mogło być. Trzynaście nagrań stanowi mocny hardrockowy zestaw kompozycji. Hans Solo i Litza miksują się w partiach wokalnych, śpiewając i rapując/skandując kolejne wpadające w ucho hasła (Mamy nip, mamy regon, mamy pesel i co z tego? // Mamy coś więcej, znaczymy coś więcej). Przyznam od razu, że od pewnego czasu przestałem koncentrować się nad tekstami piosenek. Zwracam uwagę raczej na melodię i wokale jako kolejny instrument (już to chyba kiedyś pisałem). Z tej perspektywy łatwiej oceniać polskie kapele takie jak Luxtorpeda. 

Płyta jest szybka jak torpeda. Muzycy nie dają słuchaczowi chwili wytchnienia. Mamy singlowy "Mambałaga" i jeden z moich ulubionych tracków "Pusta studnia". Najciekawiej jednak jest w "J`eu Les Poids", gdzie na pierwszy plan wysuwa się bas Krzysztofa "Kmiety" Kmiecika. Robert "Litza" Friedrich produkuje na albumie mnóstwo niezłych riffów, zdarzają się też solówki i zagrywki takie jak w kawałku "Smoła". Zresztą końcówka albumu bogata jest w intrygujące gitarowe pomysły. Sprawdźcie sami.



Luxtorpeda tradycyjnie oferuje fanom w zestawie dwie płyty (nagrania + bonusowy krążek z wersjami instrumentalnymi). Wadą tego rozwiązania jest wyższa cena. Poza tym nie każdy lubi (ja również) takie wydawnictwa, bo zazwyczaj druga płyta po jednym odsłuchaniu już nigdy później nie opuszcza opakowania. Album do mnie trafia, głównie dzięki sprawdzonej formule. Tu nie ma miejsca na gwałtowne zwroty wydarzeń. Jest forma, do której się przyzwyczailiśmy na dwóch poprzednich płytach i na razie to wystarcza. Zobaczymy jak będzie w przyszłości, a teraz może pora zobaczyć Luxtorpedę na żywo?