wtorek, 12 grudnia 2017

Primus - The Desaturating Seven (2017) - recenzja płyty

Oranżada bez gazu?

Album "The Desaturating Seven" gdzieś mi umknął. Z drugiej strony jednak każde kolejne wcielenie Lesa Claypoola przynosi coraz większe cyrkowo-basowe masturbacje, pośród których niełatwo się poruszać. Zatem łatwo coś może uciec uwadze niczym gaz z piwa, albo bąbelki z napoju gazowanego. Choć jest to dzieło Primusa, wcale nie przypomina ostatniego porządnego dzieła tria "Green Naugahyde". Jest też pierwszą płytą z perkusistą Timem Alexandrem od 1995 roku.

Napisz merytoryczną recenzję albumu Primusa, a powiem ci kim jesteś? Wyzwanie zawsze warto podjąć. Zacznijmy od tytuły. "The Desaturating Seven" to klasyczny primusowy tytuł, który niekoniecznie zbyt wiele mówi, poza tym że faktycznie na płycie jest 7 kawałków. Zgodnie z primusowym kanonem zawiera zestaw kompozycji pokręconych, dziwnych, z wyeksponowanymi partami basu lidera grupy. I tak jeśli momentami brzdąkanie przypomina dźwięk zacinającej się maszyny (saturatora?), to w takim "The Scheme" czy "The Storm" bas pogrywa całkiem nieźle i nawet przykuwa uwagę. Na chwilę... Problem z tym wydawnictwem jest inny. Jeżeli "Green Naugahyde" rozkręcało się, by w pewnych momentach rozkręcić się i dać odbiorcy radość, tak "The Desaturating Seven" jest swoistym preludium do dzieła, którego nie usłyszymy. Niezrozumiałe? Wyobraź sobie, że z 7 wstępów/intro składasz album. Efekt? Tak powstaje najnowsza płyta Primusa. Słuchałem, czekałem i z każdym kolejnym numerem moja nadzieją ulatywała. Faktycznie "The Desaturating Seven" jest jak tytuł, czyli pozbawiona bąbelków, bez gazu. Jak wywietrzała oranżada. Ktoś ma ochotę skosztować?

...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz