czwartek, 17 marca 2016

Iggy Pop - Post Pop Depression (2016) - recenzja płyty

Strach przed utratą kolejnej legendy powoduje*, że media przychylniej zerkają na tych żyjących. David Bowie odszedł w styczniu. W świecie muzycznym zrobiła się wielka wyrwa. A przecież kiedyś on nagrywał z Iggym Popem znakomite albumy. Ich wspólny berliński etap twórczości okazał się niezwykle płodny. To był jeden z najciekawszych duetów w historii rocka. Teraz pozostał nam tylko Iggy i jego prawdopodobnie pożegnalny album.

Iggy Pop - Post Pop Depression
Okładka płyty "Post Pop Depression"


Siedemnasta płyta Iggy Popa wychodzi oficjalnie w piątek 18 marca jednak kilka dni temu została opublikowana w internecie więc każdy mógł się z nią zaznajomić przed premierą. Skorzystałem z tej okazji i ja.

Największym magnesem przyciągającym do "Post Pop Depression" jest Josh Homme. Lider Queens of the Stone Age podjął współpracę z Iggym w styczniu 2015 roku. Po kilku rozmowach i przygotowaniach artyści przystąpili do nagrywania. Proces rejestrowania nowych kawałków rozpoczął się w należącym do Homme`a studio Joshua Tree w Kalifornii a zakończył w innym studio (Burbank). Wsparcia na płycie udzielili: Dean Fertita (The Dead Weather, Queens of the Stone Age), który wespół z Joshem nagrał partie gitar, basu oraz instrumentów klawiszowym; natomiast za perkusją usiadł Matt Helders (Arctic Monkeys).

Album "Post Pop Depression" przynosi 9 numerów, które trzymają poziom i czuć tu niesamowity klimat. To jest Iggy Pop wkraczający na teren pustyni należącej do Josha. Westernowy "Vulture" mógłby stanowić projekcję siły Ennio Morricone na psychodeliczno-indiańską przestrzeń piasku, wiatru i kaktusów znaną choćby z nagrań Desert Session. 

Zacząłem trochę od środka, ale początek albumów jest dość standardowy, rzekłbym piosenkowy ("Gardenia"). "Sunday" oparty jest funkowym podłożu i ma potencjał przeboju. Gdzieś od połowy akcent przesuwany jest na nagrania bardziej klimatyczne, specyficznie nastrojowe (broń Boże nie jest to muzyka tła!). "Sunday" przywodzi mi na myśl okolice formacji Beirut. "German Days" ze świetnymi gitarowymi zagrywkami i zawodzącymi partiami wokalnymi Popa może stanowić nawiązanie do dawnych czasów (przywołanego we wstępie okresu twórczości Popa i Bowiego, która tak pięknie rozkwitła w Niemczech).

Iggy Pop śpiewa trochę leniwie, trochę od niechcenia jakby chciał uwiarygodnić swoje życiowe zmęczenie. Jednak w tym muzycznym testamencie jest coś więcej niż tylko pesymizm. To także katharsis dla niego po utracie przyjaciela (Bowiego), ale również oczyszczenie dla Josha (atak terrorystyczny w Le Bataclan**). Warto jednak zwrócić uwagę, że zamykający album utwór "Paraguay" to ostatniej fazie pokaz punkowej wręcz agresji wokalnej Popa, który zamiast zagasić ognisko postanawia jednak dorzucić kilka drewien. A jak!

Zachwyty prasy zachodniej podchwycone przez rodzime media muzyczne wcale nie są przesadzone. Znakomita płyta. Świetna ekipa ludzi. Dlaczego tak późno?! A może jest jeszcze nadzieja, że to nie koniec?


* Piszę to o swoistym nastroju pośród fanów muzyki, który jest wypadkową ostatnich śmierci zasłużonych muzyków. To pasmo smutnych informacji powoduje, że utrwala się przeświadczenie o końcu pewnej epoki.
** Josh Homme jest jednym z muzyków Eagles of Death Metal. Jednak feralnego dnia podczas ataku terrorystów na paryski klub nie występował z zespołem.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz